Wczorajsze wybory samorządowe w Anglii, choć dotyczyły wyłonienia władz lokalnych, były w istocie testem politycznym tak rządzącej Partii Konserwatywnej jak i rosnących w siłę labourzystów.
Wybory odbywały się tylko w Anglii, gdyż pozostałe kraje składowe Zjednoczonego Królestwa – Szkocja, Walia i Irlandia Północna – mają odmienne kalendaria wyborcze. Nawet w samej Anglii w różnych okręgach miały różną organizację, bo niektóre spośród wybieranych wczoraj 150 rad rady wymieniały tylko jedną trzecią bądź połowę swojego składu, inne zaś całość. W sześciu okręgach odbywały się również bezpośrednie wybory burmistrzów – czterech w różnych częściach Londynu oraz w Watford i Sheffield. Rzecz jasna, wyniki wyborów samorządowych nie mają wpływu na to, kto rządzi państwem, niemniej nie tylko zaangażowanie głównych partii politycznych, ale przede wszystkim atmosfera narastającej krytyki w stosunku do działań gabinetu premier Theresy May powodują, że miały one charakter swego rodzaju testu i tak też były przez głównych aktorów brytyjskiego życia politycznego komentowane.
Wrogie otoczenie
Termin „wrogie otoczenie” nie został bynajmniej ukuty przez opozycję. Jego autorką jest sama premier May, a został wymyślony w czasach gdy była jeszcze ministrem spraw wewnętrznych. Dotyczy on uporczywego nękania imigrantów poprzez stawianie przed nimi trudnych, a nawet niemożliwych do spełnienia biurokratycznych wymagań mających obrzydzić im pobyt w Wielkiej Brytanii i tym samych przymusić do jej opuszczenia. Samo w sobie nie „wrogie otocznie” nie jest więc niczym nowym, a polityka imigracyjna niekoniecznie jest tym elementem, który by mógł decydować o preferencjach w głosowaniu na radnych czy burmistrzów, niemniej wywołała kryzys w związku ze sprawą tzw. „pokolenia Windrush” – imigrantów z brytyjskich kolonii (a zatem brytyjskich poddanych) po II wojnie światowej. Byli oni wówczas nie tylko mile widziani, ale wręcz zachęcani do osiedlenia się w metropolii, która długo jeszcze po zakończeniu konfliktu borykała się z jego długofalowymi ekonomicznymi konsekwencjami. Swoją nazwę ta grupa mieszkańców Wysp zawdzięcza nazwie statku m/v „Empire Windrush”, na którym w 1948 r. przybyła grupa przybyszów z wówczas będących jeszcze brytyjskimi posiadłościami Jamajki oraz Trynidadu. Obecnie „pokolenie Windrush” to emeryci, którzy całe swoje życie spędzili w Wielkiej Brytanii, aby u schyłku życia dowiedzieć się, że nie ma tam dla nich miejsca, nie dostaną emerytur, nie są objęci opieką zdrowotną (lub też muszą zapłacić za nią astronomiczne rachunki za dziesięciolecia wstecz), a w celu zalegalizowania pobytu (do czego na mocy ustawy z 1971 r. nie byli zobowiązani) muszą wykazać się szczegółową dokumentacją. Przy okazji skandalu, jaki to wywołało, okazało się, że ministerstwo spraw wewnętrznych prowadzi w stosunku do imigrantów politykę obliczoną na prowadzenie deportacji konkretnych ich kwot czyli – innymi słowy – traktuje ludzi nie jak żyjące istoty, ale jak liczby. Ministerstwo zaprzeczało, jakoby takie „kwoty” stosowało, jednak dziennik „The Guardian” dotarł do listu szefowej resortu Amber Rudd do premier May, w którym przyznawała ona, że takie zasady są stosowane. W efekcie Theresa May zmuszona była członkinię swojego gabinetu poświęcić – w ostatnią niedzielę minister Rudd podała się do dymisji – ale wizerunek konserwatywnego rządu został poważnie nadszarpnięty. Więcej nawet – sprawa „pokolenia Windrush” unaoczniła nawet tym Brytyjczykom, którzy bezpośrednio nie byli nią dotknięci, w jak zdehumanizowany sposób torysi patrzą na społeczeństwo.
Brexitowa czkawka
Proces wychodzenia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej również nie powinien mieć bezpośrednich przełożeń na wyniki wyborów do samorządów lokalnych (jakkolwiek konsekwencje Brexitu wcale z punktu widzenia decyzji podejmowanych na lokalnym szczeblu wcale nie będą obojętne i wyborcy zdają sobie z tego sprawę), ale wiele wskazuje, że jest inaczej. Nieudolność działań Theresy May i raz po raz popełniane błędy obnażyły głębokie podziały w samej Partii Konserwatywnej. W ostatnim okresie podział ten zaostrzył się jeszcze bardziej wokół sprawy kompromisowego rozwiązania proponowanego przez premier May wobec pozostania Wielkiej Brytanii w unii celnej z UE po Brexicie. Dla zwolenników tzw. „twardego Brexitu”, w tym grupy ministrów z gabinetu May, jest to rozwiązanie nie do przyjęcia. W efekcie w środę gabinet nie był w stanie podjąć w tej sprawie żadnej decyzji. Postawiona niegdyś przed podobną sytuacją premier Margaret Thatcher podała się do domisji kończąc swoje znacznie dłużej trwające rządy. Theresa May, która stara się swoją poprzedniczkę nie tylko naśladować, ale wręcz pójść dalej jeśli idzie o prowadzenie antyspołecznej polityki, na razie rezygnować nie zamierza. Wynik wyborów samorządowych może jednak być dla niej kolejnym sygnałem, że czas kończyć. I przymusi ją do tego, tak jak przed laty premier Tchatcher, jej własna partia, uznawszy, że pod takim kierownictwem torysów nie czeka nic innego niż klęska.
Ofensywa labourzystów
Hasło „Nie dla nielicznych lecz dla wielu” („For the many, not the few”) zdaje się działać. Labour Party pod kierownictwem Jeremy’ego Corbyna odzyskała swoją lewicową tożsamość zachwianą poważnie za zasów Tony’ego Blaira, a potem braci Millibandów. Przedwyborcze sondaże wskazywały, że Partia Pracy odbije w Londynie nawet uważane za konserwatywne twierdze okręgi – Westminster i Wandsworth. Zwycięstwo tam odniesione miałoby zaiste symboliczne znaczenie i byłoby silniejszym ciosem w pozycję Partii Konserwatywnej niż wynikać by to mogło li tylko z utraty dwu gmin.
W trakcie kampanii wyborczej Jeremy Corbyn wezwał wyborców, aby swoimi głosami dali rządowi jasny sygnał, że nie życzą sobie polityki oszczędności. W tym przypadku nie mówimy już o sprawach, które pośrednio tworzą klimat tych wyborów, ale o kwestiach mających istotny związek z przedmiotem działania lokalnych władz – sprawami socjalnymi, edukacją i systemem opieki zdrowotnej. We wszystkich tych trzech obszarach ultraliberalna polityka torysów w ostatnich latach dotknęły większość mniej – i średniozamożnych Brytyjczyków.