Republikański kandydat na prezydenta USA, multimilioner Donald Trump, jasno zapowiedział, że jako przywódca USA skończy z automatycznym ratowaniem każdego napadniętego sojusznika Stanów Zjednoczonych.
„Jeśli Rosja zaatakuje kraje bałtyckiej, zastanowię się czy udzielić im pomocy”. Trump zanim ruszy na pomoc sprawdzi czy wcześniej dany sojusznik wypełnił swe zobowiązania wobec USA, a konkretnie czy dany kraj odpowiednio dużo płaci USA za obronę. Od szczytu NATO w Walii w 2014 r. ustalono, że roczny budżet każdego kraju Sojuszu powinien sięgać co najmniej 2 proc. „Oni nas naciągają – mówił na jednym z wieców wyborczych w kwietniu. „Muszą płacić za naszą ochronę. Koniec i kropka. Jeśli tego nie zrobiąi będzie to oznaczać koniec NATO, to trudno”.
Wypowiedź Trumpa podważa fundamentalne założenie NATO, słynny artykuł piąty, mówiący, że jeśli jeden z krajów Sojuszu zostanie zaatakowany to pozostałe automatycznie staną w jego obronie. Do tej pory jeszcze żaden z amerykańskich polityków nie podważał tego fundamentu, a wręcz potwierdzano wszem i wobec, że bezwarunkowa pomoc jest pewna.
Drugim zaskakującym stwierdzeniem Trumpa – w wywiadzie dla „New York Timesa” – była zapowiedź zmniejszenia liczby amerykańskich żołnierzy stacjonujących poza USA, co do tej pory było innym fundamentem amerykańskiej polityki zagranicznej. Zdaniem Trumpa pozwoli to znacząco zmniejszyć wydatki obronne. Przysłowiową wisienką na tym specyficznym „torcie” było stwierdzenie, że ewentualny, przyszły prezydent USA nie zamierza cenzurować i pouczać żadnych dyktatorów i polityków zmierzających do dyktatorskich rządów jak powinni się zachować i przestrzegać demokracji. To również jest rejteradą na całej linii dotychczasowej polityki zagranicznej USA. Czyli Waszyngton całkiem niepotrzebnie organizował „krucjaty” przeciwko Saddamowi Husajnowi, Assadowi, czy Kim Dzong Unowi, żeby wymienić tylko „najwybitniejszych”.
Wypowiedzi Trumpa wywołały prawdziwy szok zarówno wśród amerykańskich i zagranicznych dziennikarzy – komentatorów jak i wśród licznych amerykańskich polityków. Fatalne wrażenie usiłował tuszować na czwartkowej konwencji wyborczej republikanów Cleveland, wyznaczony na ewentualnego wiceprezydenta Mike Pence. Powiedział, że za rządów Trumpa „Ameryka będzie stała ramie w ramie ze swymi sojusznikami”, ale były to tylko słowa niezbyt ewentualnie liczącego się polityka na waszyngtońskiej scenie i na konwencji przeszły niemal niezauważone.
Poglądy Trumpa ostro i dosadnie skomentowali politycy z Partii demokratycznej i eksperci. Kandydatka Demokratów na prezydenta Hillary Clinton stwierdziła bez ogródek: „ten człowiek jest mentalnie niezdolny do pełnienia funkcji naczelnego dowódcy amerykańskich sił zbrojnych”. Były ambasador USA w Moskwie: „NATO było najsilniejszym i najbardziej udanym sojuszem w historii świata. I teraz Trump mu zagraża”. Tony Fratto, były rzecznik prezydenta George’a W. Busha (republikanin): „To najbardziej niebezpieczny człowiek, jaki kiedykolwiek dostał nominację prezydencką w USA”. Inni amerykańscy komentatorzy twierdzą wręcz, że gdyby Trump wygrał, to spowoduje globalny kryzys, a nawet posuwają się do tezy, że „trzecia wojna światowa staje się bardziej prawdopodobna”.
Czy w tej lawinie negatywnych reakcji może dziwić wypowiedź doradcy pani Hillary Clinton, Jake’a Sullivana: „Putin z pewnością trzyma kciuki by Trump został prezydentem”. Amerykańskie czasopisma przy okazji przypominają, że Trump wielokrotnie nawiązywał liczne kontakty biznesowe inwestując z oligarchami rosyjskimi w Rosji i Azerbejdżanie, starał się pozyskać rosyjskie kapitały na swoje projekty w USA. W jego otoczeniu mają też znajdować się ludźmi ściśle powiązanymi ze skorumpowanym światem rosyjskiego biznesu.
Nic więc dziwnego, że Trump powtarza w swych wypowiedziach niektóre tezy miłe Moskwie: wątpliwości co do suwerenności Ukrainy co przełożyło się na rozmiękczenie stanowiska Republikanów w sprawie pomocy dla Ukrainy.
Jeśli nawet nie dojdzie do spełnienia się „pesymistycznego scenariusza” i Trump nie wygra, to jednak negatywne skutki jego kampanii i wypowiedzi pozostaną na długo. Rzucił cień wątpliwości na stosunki USA z sojusznikami w NATO, na rolę „moralizatora polityki i orędownika wartości demokracji na świecie” jaką chce odgrywać Waszyngton, a także podważył opinię o Stanach jako stabilnej i przewidywanej demokracji, gdzie nie czołowi politycy nie mogą być przypadkowymi dyletantami nierozumiejącymi ani polityki, ani świata, a przede wszystkim interesu swego własnego kraju.
Być może Trump nie wygra i Władymir Putin nie odkorkuje na Kremlu chłodzącego się już szampana, ale już teraz może świętować realizację wszystkich wspomnianych wyżej celów.