Ten Brexit to się w końcu sam rozejdzie w szwach. Jego druga, obok Borisa Johnsona, siła przewodnia, Nigel Farage, ogłosił, że ustępuje z przewodzenia Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, która ciągnęła mu antyunijną kampanię propagandową.
I wcale nie zamierza porzucić członkostwa w Parlamencie Europejskim i – rzecz prosta – przysługującej gaży. Chętnie zasiadających tam posłów tytułował od darmozjadów – że niby cały ten parlament to psu na budę, głosząc zasiada w nim tylko po to, by go zwalczać (jak Korwin-Mikke). Gażę bierze od 17 lat, a to jest miesięcznie do ręki 6250 euro i jeszcze 304 euro dziennie na utrzymanie i mieszkanie.
Sprawa z wyjściem wygląda tak, że rzeczniczka premiera Davida Camerona ponowiła jego deklarację, że to do przyszłego premiera będzie należeć decyzja o terminie podjęcia procesu opuszczania UE. Ale po drodze może się jeszcze dużo wydarzyć, np. wybory przedterminowe. Co prawda stwierdziła, że „Brytyjczycy podjęli decyzję i teraz jako kraj musimy przystąpić do wdrożenia postanowienia o opuszczeniu Unii Europejskiej”, ale zaraz zaznaczyła też niejasno, że „parlament z pewnością odegra rolę w zapewnieniu wyboru najlepszej drogi”.
A ponieważ wiadomo, że w Izbie Gmin przeciwników Brexitu jest ok. 70 proc., może ona siłą swego głosu oddalić Brexit w siną dal, bowiem wynik referendum ma tylko wartość doradczą, a nie prawną. Nieprzypadkowo chyba najęto już kancelarię prawniczą Mishcon de Reya do podjęcia działań zmuszających rząd do uzyskania aprobaty parlamentu na uruchomienie art. 50-ego traktatu o UE o trybie wystąpienia z Unii.
Do łagodzenia skutków referendum przystąpiła królowa Elżbieta II, która otwierając w Edynburgu inauguracyjne posiedzenie parlamentu szkockiego, zachęcała do „oceniania wydarzeń ze spokojem”, co pozwala jak najtrafniej wyważać „wyzwania i możliwości”. Królowa miała niewątpliwie na myśli głos premier Szkocji, Nicoli Sturgeon, która w obliczu Brexitu jest gotowa rozpisać referendum niepodległościowe.
Tymczasem europejscy zwolennicy pożegnania W. Brytanii nie zasypiają gruszek w popiele. Chrisitine Lagarde, prezeska Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a kiedyś francuska minister gospodarki i finansów, wezwała kraje UE, aby gdy tylko W. Brytania wystąpi z Unii, przystąpiły do podjęcia inicjatyw i projektów, które Londyn paraliżował. W czasie Spotkań Gospodarczych w Aix-en-Provence na południu Francji, rzuciła otwartym tekstem, że „komisarze unijni mówili o tylu rzeczach, których nie sposób zrobić wobec sprzeciwu Brytyjczyków”. Dla gospodarki światowej „fundamentalne znacznie” będzie mieć zwycięskie wyjście Europejczyków z Brexitu”, rzuciła. Nadto przypomniała, że do czasu zakończenia dwuletniej (teoretycznie; art. 50) procedury wyjścia W. Brytanii „wszystko, to znaczy jej obowiązki i wkłady finansowe, pozostają bez zmian”.
Że Brexit niestraszny przekonywali też w Paryżu przywódcy Francji i Niemiec, Francois Hollande i Angela Merkel oraz szefowa dyplomacji unijnej, Federica Mogherini, którzy zapewnili, iż – niezależnie od Brexitu – będą kontynuowane rozmowy akcesyjne z krajami Bałkanów chcących przystąpić do Unii.
W Trzecim Szczycie Bałkanów wzięły udział Albania, Macedonia, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Czarnogóra i Serbia. Nie było Grecji, Chorwacji i Słowenii, które już są w Unii. Celem spotkania było udzielenie wsparcia procesowi reform w państwach aspirujących.
Po decyzji Brytyjczyków, musimy przypomnieć wszystkim o podjętych przez nas zobowiązaniach i nadal pracować nad zapewnieniem stabilności i bezpieczeństwa w krajach bałkańskich – głosił Hollande. Merkel powiedziała, że „nic się nie zmieniło”, jeśli chodzi o drogę do UE. Mogherini zauważyła, że „Brexit nie oznacza końca rozszerzenia UE”.
Przywódcy bałkańscy mówili, że „nie boją się” wpływu Brexitu na rozmowy akcesyjne. Czarnogóra i Serbia rozpoczęły już negocjacje. Macedonia i Albania kandydują oficjalnie. Bośnia i Hercegowina oraz Kosowo zamierzają kandydować.