Jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą – mówi porzekadło. PiS najwyraźniej rozumie sens tego porzekadła opacznie, bo zachouwuje się tak, jakby oczekiwał, że szydła – nomen-omen – muszą golić. W ten sposób działając, klęskę spektakularną przerobił na kompromitację zupełną.
Drugie głosowanie w sprawie kandydatury Beaty Szydło na przewodniczącą komisji zatrudnienia i spraw społecznych wypadło jeszcze gorzej od pierwszego. Za pierwszym podejściem była polska premier przegrała 21 do 27 przy dwóch głosach wstrzymujących. Wynik środowego głosowania był jeszcze bardziej upokarzający: 19 do 34 przy dwóch głosach wstrzymujących. Politycy PiS najwyraźniej tego nie zrozumieli przyczyn tej klęski, bo w reakcji na wynik głosowania jedynie powtórzyli mantry o lewacko-liberalnym spisku mającym wziąć odwet za zablokowanie kandydatury Fransa Timmermansa, oraz płaczliwych labiedzeń o tym, jak to tępieni są politycy reprezentujący „wartości chrześcijańskie” i że złamane zostały zasady i ustalenia dotyczące parytetów.
Jak zauważa portal „Deutsche Welle”, europosłowie skłonni byli poprzeć kandydaturę wywodzącą się z grupy konserwatystów (ECR), ale pod warunkiem, że będzie to ktoś wierny wartościom europejskim. „Powtórna porażka Szydło nie oznacza wcale, że europarlamentarny „kordon sanitarny” objął cały PiS bądź frakcję konserwatystów, a wyłącznie byłą premier. Ta uchodzi bowiem – powiedział „DW” jeden z zachodnich deputowanych – za jeden z „prowokujących symboli” władz Polski, które w ostatnich latach były wiele razy krytykowane przez większość Parlamentu Europejskiego za łamanie praworządności”.
Niezależnie od obiekcji wobec samej Beaty Szydło, czy też PiS w ogóle (choć – przypomnijmy – wielu polityków tej partii przecież uzyskało poparcie dla swoich kandydatur w komisjach PE, m.in. Witold Waszczykowski, Zdzisław Krasnodębski i Ryszard Czarnecki, więc mówienie o jakimś wszechogarniającym „kordonie sanitarnym” jest zdecydowaną przesadą) należy jednak zauważyć coś jeszcze, co do świadomości polityków Prawa i Sprawiedliwości zupełnie nie dociera. Klęska Beaty Szydło pokazała bowiem, że wszechmoc Prezesa nie sięga poza granice Polski, a ten styl uprawiania polityki nie znajduje aprobaty na europejskim forum, bo jego osobiste rozmowy z chadeckimi politykami, które miały jakoby zapewnić zwycięstwo kandydatce PiS w poniedziałkowym głosowaniu nie przyniosły żadnych rezultatów.
Choć trudno wyrokować w sprawie typu „co by było, gdyby było”, ale możliwe, że gdyby kandydatką na przewodniczącą komisji zatrudnienia i spraw społecznych była jednak Elżbieta Rafalska, sytuacja by wyglądała inaczej. Powtórne wystawienie Beaty Szydło po raz drugi jako kandydatki na przewodniczącą komisji zatrudnienia i spraw socjalnych było po prostu dowodem buty. Bo w sprawie tej kandydatury komisja się w ubiegłym tygodniu wypowiedziała, więc zmuszanie jej, aby to zrobiła powtórnie, nie zostało z pewnością przez europosłów odebrane jako szansa na to, żeby mogli zrozumieć swój błąd i teraz zagłosować słusznie, ale jako gest wręcz obraźliwy – „posunięcie niezbyt rozważne” – jak to bardzo oględnie określiła tymczasowa przewodnicząca komisji Agnes Jongerius (z grupy Socjalistów i Demokratów).
I to prawdopodobnie była przyczyna, dla której drugi wynik byłej premier, której „się należało” był jeszcze gorszy od poprzedniego, i to znacznie. Bo tępego uporu, braku elastyczności i arogancji – modus operandi Europarlamentu nie lubi. Jeśli europosłowie PiS tego nie zrozumieją i nie nauczą się grać według innych zasad, czeka ich rola obrażonych przedszkolaków. Skądinąd ulubiona, bo w postrzeganiu siebie jako ustawicznie zdradzanych i prześladowanych, odnoszących klęski dowodzące przypisywanej sobie samym „wyższości moralnej”, na pewno przyjemniejsza od pogodzenia się z myślą o własnej nieudolności, ale tym bardziej nieskuteczna. Choć może to nawet i lepiej, bo wizja polityki europejskiej w wydaniu PiS może lepiej jak zostanie w kącie.
W chwili, gdy zamykamy to wydanie wynik znacznie ważniejszego głosowania w Parlamencie Europejskim – nad kandydaturą Ursuli von der Leyen – nie jest jeszcze znany. W swoim wystąpieniu na sali plenarnej niemiecka kandydatka wypowiedziała się obszernie i konkretnie. Zwłaszcza w sprawach, które tak bardzo są solą w oku PiS, czyli praworządności. Europarlamentarzyści PiS mogą z nadąsanymi minami głosić, że to oni są „języczkiem u wagi” i rzucać groźbami, że skoro umowa w sprawie kandydatury Beaty Szydło została złamana, to i ta w sprawie kandydatury pani von der Leyen „nie musi być dotrzymana”, jak stwierdziła Beata Mazurek, ale wystąpienie kandydatki na następczynię Jean-Claude’a Junckera pokazało jasno, że poparcia poszukuje ona raczej wśród innych niż coraz bardziej obnoszący się ze swoimi eurosceptycznymi (rażącymi nawet na tle ECR) dąsami PiS. „Nie będzie kompromisów, jeśli chodzi o poszanowanie zasad praworządności, nie dopuszczę do tego – powiedziała Ursula von der Leyen, co było jednoznacznym potwierdzeniem, że jako szefowa KE będzie realizować oczekiwania socjaldemokratów i liberałów. „W pełni popieram mechanizm praworządności europejskiej. Ten instrument będzie uzupełnieniem dla już istniejących” – dodała.
W ten sam katalog wpisują się jej słowa o nowym pakcie na rzecz migracji i azylu, płacy minimalnej, uszczelnianiu podatków, zrównoważonym rozwoju i dążeniu do osiągnięcia neutralności klimatycznej Europy do 2050 r. i ograniczenia emisji gazów cieplarnianych – to ostatnie także zupełnie nie po myśli Warszawy.
Czy to wystarczy, aby zapewnić sobie poparcie. W momencie, gdy to wydanie „Trybuny” znajdzie się w kioskach, będzie już wiadomo. Ale też jest zrozumiałe, że kalkulacja pani von der Leyen ma rozsądne podstawy. Do wyboru potrzebuje 374 głosów. Jej własna grupa – chadecka EPP – to 182 głosy, Socjaliści i Demokraci – 154 głosy, liberałowie – 108, podczas gdy ECR, w której bryluje PiS – zaledwie 62. W takiej sytuacji wydaje się oczywiste, kogo bardziej warto sobie zjednać.