Pamięta ktoś jak premier Mateusz Morawiecki informował pod koniec maja po rozmowach z premierem Czech Andrejem Babiszem, że obie strony są bliskie porozumienia, w wyniku którego „Republika Czeska zgodziła się wycofać wniosek do TSUE”? Ten dotyczący zamknięcia Kopalni Turów. Dodał podówczas nawet, że Polska będzie finansować kwotą 45 mln euro inwestycje środowiskowe. Po tej enuncjacji Babisz zagotował i burknął, że rząd czeski nie wycofa skargi z TSUE, dopóki nie zostanie podpisana umowa z Polską.
Zapowiadana przez Morawieckiego ugoda z Pragą wygląda dziś tak, że Czesi właśnie zawnioskowali o 5 mln euro kary za każdy dzień zwłoki w wykonaniu przez Polskę postanowienia TSUE o wstrzymaniu wydobycia w kopalni odkrywkowej węgla brunatnego Turów.
Żeby tylko to. Komisja Europejska zdecydowała właśnie o dołączaniu jako strona do pozwu Czech przeciwko Polsce w sprawie Turowa. Rzeczniczka KE Vivian Loonela. Napomknęła przy okazji, że „celem Komisji w tym przypadku jest utrzymanie przed TSUE swojego stanowiska z 17 grudnia 2020 r. W tej opinii Komisja uznała szereg skarg Czech za zasadne i do dziś zdania – wbrew zaklęciom TVPiS i Morawieckiego – nie zmieniła.
Nie tylko Polska ma przerąbane w Brukseli. Wiceprzewodnicząca KE Vera Jourova zapowiedziała, że Komisja wszczyna postępowanie przeciwko Węgrom za nieprzestrzeganie unijnych przepisów telekomunikacyjnych. Po ludzku mówiąc, chodzi o zamknięcie ostatniego niezależnego radia działającego na Węgrzech.”Używamy wszystkich dostępnych nam środków, aby bronić wolności mediów. Zbyt często jednak nie ma dostępnych narzędzi. Dlatego też musimy pracować nad ustawą o wolności mediów, aby uznać kluczową rolę niezależnych mediów dla demokracji i odpowiedzieć na ataki przeciwko nim” – dodała Jourowa, co w języku eurobiurokratów oznacza, że nic z tego nie wyniknie.
Tym bardziej, że według Komisji decyzje węgierskiej Rady ds. Mediów o odmowie przedłużenia praw Klubradio były „nieproporcjonalne i nieprzejrzyste, a tym samym naruszały prawo UE”. Teraz Węgry mają dwa miesiące na śmianie się z pogróżek, by po tym czasie przesłać KE nic nie znaczącą odpowiedź.
O ile Brukselą w Budapeszcie nikt się nie przejmuje, to po tym jak amerykańskie agencje informacyjne doniosły, że w czasie trzygodzinnego pobytu na Węgrzech papież Franciszek nie spotka się z Orbanem prorządowe węgierskie media poszły na całość. Określając takie zachowanie papieża „bezczelną impertynencją”.
Franciszek ma przyjechać na Węgry na mszę zamykającą 52. Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny 12 września. Watykan poinformował o szczegółach i spotkania z premierem tam nie było. Miłujący religię Fidesz jakby dostał w pysk i musiał coś z tym zrobić.
Wystarczył jeden telefon i węgierski Kościół zrozumiał, kto tam rządzi, czyli dzieli unijną kasę.
Konferencja Episkopatu Węgier błyskawicznie dotarła do papieża i wkrótce opublikowała komunikat, że „Planuje się spotkanie papieża Franciszka z premierem Viktorem Orbanem i prezydentem Janosem Aderem podczas jednodniowej wizyty Ojca Świętego na Węgrzech we wrześniu”. Komunikat dowiódł, że Amerykanie nie wiedzą wszystkiego.
Ale Amerykanie w Warszawie wiedzą i nawet mówią.
„Kuriozalny jest pomysł reżimu Alaksandra Łukaszenki, aby ogłosić „świętem” rocznicę ataku ZSRR na Polskę przeprowadzonego w porozumieniu z nazistami – ocenił wprowadzenie nowego białoruskiego święta chargé d’affaires ambasady Stanów Zjednoczonych w Polsce Bix Aliu.
Dekret o wprowadzeniu nowego święta Dnia Jedności Narodowej podpisał Aleksander Łukaszenka. Będzie on obchodzony 17 września, który na Białorusi określa się jako rocznicę przyłączenia ziem zachodniej Białorusi do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
„Wybór daty podkreśla łączność pokoleń, niewzruszoność i samowystarczalność białoruskiego narodu i państwowości” – napisała służba prasowa Łukaszenki. Nas głupi gest Łukaszenki nawet nie dziwi. Ale zdaniem Amerykanina Aliu świadczy o „kompletnym oderwaniu od rzeczywistości i jest kolejnym dowodem na to, jak niebezpieczne i antydemokratyczne są władze Białorusi”.
O demokratycznej władzy mówił też inny Amerykanin – były prezydent USA Barack Obama. Przy okazji opowiadał o kondycji demokracji na świecie i scenariuszach, jak uniknąć rozdemokratyzowania w USA. „Rozprzestrzenianie się stronniczych mediów i niszczenie bezpartyjnych lokalnych wiadomości ma z tym wiele wspólnego” – stwierdził nawet. Potem jednak przeszedł do rzeczy nam tu nad Wisłą bliższych.
„Gdy popatrzymy na takie miejsca jak Węgry albo Polska – które nie miały takich demokratycznych tradycji jak my, nie były w nich tak mocno zakorzenione. Jeszcze 10 lat temu były dobrze funkcjonującymi demokracjami, a stały się w gruncie rzeczy autorytarne” – rzucił znienacka Obama. Po czym, żeby nie było, że Kaczyński i Orban są najgorsi, wywiódł, że „Władimir Putin zostaje wybrany przez głosujących Rosjan, ale nikt z nas nie powie, że to jest demokracja, której chcemy”. W przeciwieństwie do pana Aliu, do Białorusi Obama nic nie miał.
Obama posiłkując się wspomnieniem sprzed dekady pokazał, że nie ma – jak większość elektoratu PiS – problemów z pamięcią. Niepamiętający obietnic Kaczyńskiego i Morawieckiego naród może jednak mieć nadzieję. W USA zatwierdzono pierwszy od 20 lat lek na chorobę Alzheimera. Medykament nazywa się Aducanumab i ma pomóc w redukcji postępowania objawów klinicznych choroby.
Szefostwo PiS może jednak spać spokojnie. Pamięć jego wyborców od specyfiku się nie poprawi. W marcu 2019 r. międzynarodowe badania nad lekiem, które objęły ok. 3 tys. pacjentów, zostały wstrzymane, gdy analiza danych wykazała że jego comiesięczne dawkowanie nie przynosiło pozytywnych skutków w spowalnianiu pogarszania się problemów z pamięcią i myśleniem. Producent jednak tak pokombinował z danymi, że teraz lek jest już cacy. Zupełnie jak PiS po obiecaniu Polskiego Ładu.