Popayán to „miasto białych” wielkości Białegostoku, na górzystym południu Kolumbii. 17-letnia Alison Meléndez została tam aresztowana na ulicy przez ESMAD (specjalną policję antyrozruchową), 13 maja. Wyszła z aresztu nazajutrz, twierdząc, że została ofiarą gwałtów. Tego samego dnia popełniła samobójstwo. Ludzie wdarli się, a potem podpalili siedzibę URI, policyjnej jednostki specjalnej. Społeczny bunt w kraju trwał już ponad dwa tygodnie, gdy niemal całe miasto przystąpiło do powstania.
„To, co się dzieje, to realizacja makabrycznego planu kryminalnej, radykalnej lewicy finansowanej z przemytu narkotyków, by zdestabilizować demokrację” – tak protesty, które wybuchły w wielu miastach 28 kwietnia i trwają do dzisiaj, określiło Centrum Demokratyczne – neoliberalna, skrajnie prawicowa partia rządząca 68-letniego Alvaro Uribe, b. prezydenta Kolumbii, który ciągle pociąga tu za sznurki. W stosunkach władzy to kolumbijski Kaczyński; nominalny prezydent Ivan Duque odpowiadałby pozycji Dudy. Tak, czy inaczej, „makabryczny plan” postanowiono udaremnić siłą, ku chwale Stanów Zjednoczonych.
Kolumbia ma wielkie szczęście, bo od ubiegłego wieku żywo interesował się nią Joe Biden, dziś szef imperium. Kolumbia była jego politycznym oczkiem w głowie (jak później Ukraina), gdzie obmyślał walkę z komunistami, ograniczenie rynku koki i pokój poprzez wojnę. Miał tam sporo interesów. Jego „Plan dla Kolumbii” opierał się na założeniu, że największymi przemytnikami koki są ludzie z czerwonej partyzantki, ale od czasów FARC kolumbijska powierzchnia plantacji wiadomych krzewów skoczyła z ok. 48 tys. ha (2013 r.) na poziom 212 tys. ha w 2019 r., w 3 lata po złożeniu broni przez organizację. Coś tu jednak nie wyszło.
Tak, jak później w Ukrainie, Amerykanie postawili politycznie na skrajną prawicę. Trzymają teraz w Kolumbii siedem dużych baz wojskowych, które mają szachować Amerykę Łacińską, zagrażać sąsiedniej Wenezueli i prowadzić na boku nieskończoną „wojnę z narkotykami”. „Utrata” Kolumbii jako kraju stale zdominowanego nie wchodzi w grę. Duque to wie – okrucieństwo policjantów ma przecież wywołać panowanie strachu. Przypadków traktowania protestujących kobiet jak Alison są co najmniej dziesiątki. To ludzi doprowadza do szału.
Ślad Palestyny
Prezydent Duque zdobył władzę trzy lata temu, dzięki przychylnym reflektorom mediów, jako „nowoczesny”, proamerykański neoliberał. W tym czasie bieda skoczyła z 36 proc. do 46 proc. Krajowy Komitet Strajkowy zawiązał się już jesienią 2019 r. – protestowano przeciw prywatyzacji kas emerytalnych, ograniczaniu i tak niemal nie istniejących praw pracowniczych. Kryzys sanitarny i bezradność rządu stworzyły 3,5 miliony nowych bezrobotnych.
Władze tradycyjnie przyśpieszyły inwestowanie w wyposażenie policji i wojska. W kwietniu ogłosiły, że pola koki znowu będą niszczone z samolotów glifosatem Monsanto, a ubodzy i średniacy muszą zapłacić ponad 6 miliardów dolarów w nowych podatkach. Do tego podwyżka cen wszystkiego, co niezbędne. Odpowiedzią stał się strajk generalny.
Opór był tak powszechny, że neoliberalne „reformy” Duque i Uribe wkrótce odwołali, lecz kilka dni policyjnego terroru i bestialstwa wobec protestujących wystarczyły, by ludzie zechcieli czegoś więcej: odejścia prezydenta i całej rządzącej kliki, zniesienia agresywnego „narkorządu”, jak go nazywają. Z Bogoty nadchodzą kolejne statystyki masowych aresztowań, zabójstw, zaginięć i tortur, ale Waszyngton zachowuje milczącą pogodę ducha. W Kolumbii nigdy nie rządziła lewica. Geopolitycznie to „Izrael Ameryki Łacińskiej” poprzez swe „uprzywilejowane” stosunki z imperium, rolę jego regionalnego nadzorcy. Zresztą to Izrael dostarcza kolumbijskim siłom bezpieczeństwa odpowiednią broń. Wojsko strzela z galilów, siły specjalne z tavorów, a policja z ace’ów. Siły mobilne, jak ESMAD, zostały przeszkolone przez izraelskich wojskowych, korzystających z długiego doświadczenia zbrojnej okupacji Palestyny.
Życie w trójkącie
Specom od duszenia wewnętrznego oporu towarzyszą gadżety, jak unowocześnione izraelskie wozy opancerzone Sand Cat, widoczne na ulicach Bogoty i Cali. Mogą stać się przebojem na wybrednym rynku tłumienia oporu: są wyposażone w rodzaj katiuszy, która może strzelać czym się chce wprost w manifestujących. Kolumbia płaci za to Izraelowi węglem. „Izrael i Kolumbia są kluczowymi przyczółkami imperium amerykańskiego i jako takie mogą spokojnie terroryzować ludność cywilną w imię wojny z terroryzmem. To właściwie trójkąt militarno-gospodarczy zbudowany na utrzymaniu chaosu, wypędzeniach i tyranii prawicy” – uważa lewicowa publicystka z Bogoty Belén Fernández.
„Dla Kolumbii i Izraela tłumienie buntu nie jest już jakąś taktyką, czy strategią, by stawić czoło domniemanej groźbie, ale sposobem rządzenia i racją istnienia państwa. Państwa tu nie ma, jeśli chodzi o usługi socjalne, czy zagwarantowanie praw ludzkich, ale jest, gdy trzeba chronić przed wewnętrznym wrogiem, w każdym momencie i za każdą cenę” – mówił MintPress Evan King z kolumbijskiego oddziału Witness for Peace. Izrael zbroił dyktaturę gen. Pinocheta w Chile, gdy USA pod presją opinii zawiesiły swoją pomoc wojskową. Junta argentyńska (1976 – 1983) w 95 proc. zaopatrywała się w broń w Tel-Awiwie. Wszystko za pozwoleniem Amerykanów.
Na barykadach
Większość kolumbijskich zabitych i zaginionych zginęła w Cali, trzecim mieście kraju, dwa razy większym od Warszawy. Miasto stało się ośrodkiem narodowego buntu, tłumionego przez siły bezpieczeństwa za pomocą ostrej amunicji. Wojsku towarzyszą ultraprawicowe bojówki, jak Brygada Antykomunistyczna, czy inne żywotne pozostałości po faszyzujących oddziałach paramilitranych AUC. To ludzie, którzy w ostatnich latach wynajmowali się tysiącami Zjednoczonym Emiratom Arabskim, by u boku armii saudyjskiej napadać na Jemen. To nie pomaga, bo rozpowszechniły się najróżniejsze formy oporu: blokowanie dróg, manifestacje, strajki. Druga strona medalu to przeszkody w poruszaniu się, paraliż transportu, usług i działalności gospodarczej, braki w zaopatrzeniu.
Na pierwszej linii wieczornych starć z policją miejska młodzież no future i nawet kobiety. Zawarty pięć lat temu głośny pokój rządu z FARC (Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii) nie dał krajowi obiecywanego pokoju i sprawiedliwości społecznej. Wzmocnił skrajną prawicę, która ciągle zabija nieposłusznych działaczy ludowych, choćby mieszkali w lepiankach z gliny i krowich placków, jak wielu nędzarzy. Bezrobocie eksploduje, a reforma rolna nie wyszła. 14 milionów ludzi chciało dostać ziemię, do tej pory nie przyznano nikomu nawet hektara. Do tego wypala się amerykańską trucizną pola drobnych plantatorów koki, a chłopstwo, z powodu liberalizacji handlu, nie może utrzymać się z tradycyjnych upraw. Kolumbijczycy mają dość reklam neoliberalizmu. Chyba nigdzie na świecie nie ma tak krzyczących nierówności społecznych.
Nie podważać sojuszy
Amerykanie ogłosili w końcu, że są „bardzo zatroskani” zapalną sytuacją w Kolumbii, ale nie załamują rąk: oddany im bezgranicznie przewodniczący Organizacji Państw Amerykańskich Luis Almagro zorganizował dyplomatyczne oburzenie. Prezydent Ekwadoru Lenin Moreno, ten który wydał imperium Assange’a, wyraził „powszechne pragnienie”, by prezydent Wenezueli Nicolas Maduro „zabrał swe zakrwawione brudne łapy z kolumbijskiej stabilności i demokracji”. Czyli to Wenezuela jest winna zamieszkom, a nie neoliberalna i proamerykańska polityka Duque.
Manifestanci stali się „terrorystami” i „wandalami”, Kolumbia nie może przecież wylecieć z orbity USA. Komitet Strajkowy ogłosił krótką przerwę w protestach budząc zamieszanie, lecz determinacja przeciwników władzy nie maleje. Wyjściem politycznym byłyby wybory w przyszłym roku. W 2018 Duque wygrał wybory prezydenckie z Gustavo Petro, „castro-chavistą” – 52 do 42 proc. głosów. Czy Petro jest dla USA do przełknięcia, gdyby wygrał za rok? Rzecznik darmowej edukacji miałby przełamać stuletni monopol prawicy? Dlaczego nie, jeśli się uprze?
Wojna z narodem
Na razie jednak rządy Uribe-Duque postawiły na konfrontację. Zdławienie społecznego zrywu siłą i strachem stało się priorytetem. W Komitecie Strajkowym dochodzi do pierwszych scysji na temat strategii do przyjęcia. Jest już bardzo dużo ofiar, nie mówiąc o tysiącach aresztowanych. Niektóre decyzje robią się bardzo trudne. Rząd ciągle dozbraja oszalałą z przemocy policję. „Epidemia, która powinna nas martwić, to epidemia komunizmu. Ratujmy Kolumbię” – napisano wielkimi literami na bilbordach w Medellin. W połowie maja oligarchiczne media doniosły z horrorem, że „dysydenci FARC” i ELN (Armia Wyzwolenia Narodowego), tj. lewicowa partyzantka, „mają plan” oblężenia Cali…
Propaganda rządowa do Wenezueli dodaje Kubę i Boliwię – stojących jakoby za manifestacjami w miastach Kolumbii. Bunt tymczasem ogarnął po prostu niższe klasy społeczne, nie tylko „komunistów”. Rzeź uprawiana przez kolumbijskie siły bezpieczeństwa nie trafia na pierwsze strony europejskich gazet, gdyż reprezentuje rząd słuszny z punktu widzenia Waszyngtonu. Biden woli dziś mówić o Nawalnym niż Kolumbii, choć tam codziennie leje się krew.