22 listopada 2024
trybunna-logo

Sprzeczne sygnały

Prezydent Korei Południowej zapewnia, że północnokoreański przywódca Kim Dzong-un jest gotów na „całkowitą denuklearyzację” i pragnie spotkać się z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Amerykanie zapewniają, że pomimo odwołania szczytu przez prezydenta Trumpa, nadal jest on przygotowywany.

Prezydent Republiki Korei Mun Dze-in traktuje swoją misję mediatora poważnie, kładąc na szalę swój autorytet aby przełamać impas w procesie normalizacji relacji między Seulem a Pjongjangiem. Jego ubiegłotygodniowe spotkanie z prezydentem USA Donaldem Trumpem nie przyniosło postępu – amerykański prezydent wystosował do przywódcy DPRK Kim Dzong-una list, w którym odwołał zaplanowane na 12 czerwca spotkanie w Singapurze. Mun Dze-in spotkał się zatem w położonym na linii demarkacyjnej Panmundżomie w sobotę z Kimem. Przesłani które przywiózł jest klarowne – Korea Północna nie zmieniał stanowiska, jest zdecydowana na całkowitą denuklearyzację Półwyspu i podtrzymuje wolę odbycia spotkania Kim Dzong-una z Donaldem Trumpem w Singapurze.

List i po liście

Dokument podpisany przez Donalda Trumpa i niemal natychmiast upubliczniony wprawił świat w osłupienie. Sformułowania użyte w nim są wręcz zadziwiające. To, co w nim napisano wygląda z jednej strony jak wiadomość informująca ciocię, że siostrzeniec nie zaszczyci jej urodzin („niestety, nie będę mógł przyjść”), z drugiej – stwierdza, że stanowisko Pjongjangu to „otwarta wrogość”, wreszcie – powtarza retorykę sprzed kilku miesięcy, kiedy to Trump chwalił się na Twitterze wielkością swojego „guzika”. Także sposób przekazania listu daleki był od dyplomatycznych standardów – USA nie mają placówki dyplomatycznej w Pjongjangu, ale kanał dyplomatyczny istnieje. Tą drogą powinna być kierowana korespondencja na szczeblu głów państw. Czymś zupełnie niewyobrażalnym – i obraźliwym dla strony do której wiadomość jest kierowana – jest upublicznianie jej treści jeszcze przed dostarczeniem. Faktycznie – chyba w chwilę po złożeniu podpisu.
To było w czwartek, ale już w sobotę prezydent Trump oznajmił, że „w sprawie szczytu z Koreą Północną idzie jak najlepiej i oczekujemy 12 czerwca w Singapurze. To się nie zmieniło”, dodając swoje „zobaczymy”. W kalendarium Białego Domu pod datą 12 czerwca nadal figuruje zaplanowany szczyt a jego rzeczniczka potwierdza, że przygotowania do spotkania nie zostały zahamowane. Co zatem miał znaczyć ów przedziwny list? Efekt złego humoru prezydenta? Czy też znowu – jak to już przy różnych okolicznościach się zdarzało – prezydent wykonał samodzielne posunięcie i musiał zostać przywołany do porządku? Perspektywa, że szczyt jednak ma nadal szanse się odbyć jest pozytywna, ale przypuszczenie, że głowa najpotężniejszego państwa na świecie z jakichś powodów wydaje w arcydelikatanych a równocześnie arcyważnych sprawach sprzeczne komunikaty jest więcej niż niepokojąca. Na miejscu Kim Dzong-una należałoby się bowiem zastanowić, czy z kimś takim można w ogóle dojść do jakichś wiążących konkluzji.

Koreańskie obawy

Po przełomie tak w relacjach Pjongjang-Seul, jak i widocznym w postaci ewolucji amerykańskiego stanowiska wobec perspektyw spotkania Trump-Kim dysonans ujawnił się po wystąpieniu amerykańskiego prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa Johna Boltona. Istniał on jednak już wcześniej, wypowiedziane z pozycji supermocarstwowego dyktatu słowa Boltona tylko go ujawniły. Rzecz w tym, jak obie strony strony tego dyskursu wyobrażają sobie denuklearyzację. Wypowiadający się językiem, którego w dyplomacji należy unikać w sytuacjach kiedy nie planuje się czegoś w rodzaju „Anschlussu” Bolton niejako odkrył amerykańskie karty, ale też w Pjongjangu nie rządzą ludzie naiwni. Zdają sobie sprawę, że bez faktycznej gwarancji ze strony USA denuklearyzacja może oznaczać dla Kima samobójstwo. Choć amerykańska retoryka zwykła była przedstawiać budowany przez Koreę Północną potencjał nuklearny jako działanie agresywne, nie ulega wątpliwości że dla Pjongjangu był on przede wszystkim swego rodzaju „polisą ubezpieczeniową”. Oczekiwanie, że zrezygnuje z niej za nic pokazuje, że to Waszyngton (a przynajmniej politycy pokroju Boltona) okazuje się politycznie naiwny, zdając się wierzyć, że to jego potęga rzuciła Kima na kolana i może stawiać takie warunki wstępna jakie stawia się pokonanemu przeciwnikowi. I to w formie, która zostanie przyjęta jako uwłaczająca.
Że nie tak należy rzecz rozgrywać zdaje sobie świetnie sprawę prezydent Mun. Że denuklearyzacja to proces, że wymagać będzie całego ciągu spotkań i posunięć, które pozwolą ten bardzo drażliwy temat przepracować i dopiero wtedy będzie on toczył się dalej. Znakomicie rozumie też, że jeśli coś się chce na tym polu osiągnąć – a gra idzie nie tylko o pozbawienie Korei Północnej broni masowej zagłady, ale o definitywne wygaszenie konfliktogennej sytuacji trwającej od zakończonej rozejmem wojny koreańskiej i normalizację stosunków między obu państwami na Półwyspie – nie można dopuścić do tego, aby byli zwycięzcy i zwyciężeni. Nie tylko dlatego, że Kima urazi potraktowanie go jako pokonanego i poniżonego wroga. To może najmniej ważne, bo i Kim i Mun wiedzą, że po białych ludziach, choćby byli najpotężniejsi w świecie, nie można spodziewać się dobrych manier – i tak będą smarkać przy stole i nic się na to nie poradzi. Bardziej ryzykowne jest to, że usytuowanie Kima i w tym momencie utożsamianego z nim kursu koncyliacyjnego w stosunkach z Seulem, w roli pokonanego może podważyć jego pozycję. A wtedy cały proces może się wywrócić w ciągu jednej nocy.

Zbędny wuj

Rozwiązanie problemu wydaje się – w gruncie rzeczy – dość proste, choć może być trudne do zaakceptowania dla niektórych aktorów tego przedstawienia. Najważniejsze jest bowiem usytuowanie problemu na konkretnych planach i znalezienie dla nich wspólnego mianownika. Perspektywa globalna z której spogląda na koreańską rozgrywkę Waszyngton coraz bardziej oddziela się od perspektywy regionalnej w której widzi sprawę Seul. Faktycznie, przez lata zimnej wojny USA były praktycznie jedyną gwarancją istnienia Korei Południowej, ale teraz jest coraz bardziej widoczne, że jego udział w tej grze samym najbardziej zainteresowanym coraz bardziej przeszkadza. I dlatego trzeba w końcu postawić pytanie, co jest ważniejsze – czy doprowadzenie do trwałej odwilży na Półwyspie Koreańskim, czy zaspokojenie ambicji Waszyngtonu uważającego, że w każdym zakątku świata to on ma mieć ostatnie słowo.

Poprzedni

Nasi siatkarze wygrywają jak za najlepszych lat

Następny

Eksportowe tortury

Zostaw komentarz