08.10.2015 Warszawa Beata Szydlo oglada mecz Polska-Szkocja N/z Beata Szydło fot.Witold Rozbicki/REPORTER
Jeszcze pisowskim europosłom nie wyschły łzy po fiasku elekcji prof. Zdzisława Krasnodębskiego na wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego, a już mają kolejny powód do rozpaczy: Beata Szydło nie została przewodniczącą komisji zatrudnienia i spraw społecznych.
Porażka byłej premier jest więcej niż żenująca, bo wybory przewodniczących komisji w Parlamencie Europejskim są zwyczajowo uzgadniane na zasadzie gentlemen’s agreement, więc samo głosowanie powinno być już tylko proceduralną formalnością. W przypadku Beaty Szydło tak jednak się nie stało. Mimo, że nie miała kontrkandydata, czyli teoretycznie „nie miała z kim przegrać”, nie uzyskała poparcia wystarczającej liczby posłów. Jej kandydaturę, zgłoszoną przez Europejską Partię Konserwatystów i Reformatorów, do której to frakcji należy w PE PiS, poparło zaledwie 21 członków komisji, a przeciw było 27.
Politycy PiS za utrącanie swoich kandydatów (przypomnijmy, że prof. Krasnodębski uzyskał zaledwie 85 głosów, podczas gdy jego rywal – niezrzeszony europeseł Fabio Massimo Castaldo – aż 248, co oznacza pobicie na głowę) obwiniają – jak zwykle – „siły zła”, które zalęgły się, jak wiadomo, nie tylko w Polsce, ale w całej Unii Europejskieij, jakoby biorące odwet za to, że – jak to stwierdził w Polskim Radio minister Michał Dworczyk, „za to, że pierwszy raz premier RP potrafił stworzyć sojusz państw, które skutecznie przeciwstawiły się krajom dotychczas rozdającym karty w UE”, czyli za zablokowanie kandydatury Fransa Timmermansa na szefa Komisji Europejskiej. W odniesieniu do klęski Beaty Szydło interpretacja jest podobna. O odwecie mówił prof. Ryszard Legutko, a Beata mazurek wprost stwierdziła, że „za dzisiejszym głosowaniem stoi środowisko liberalno-lewicowe, które de facto krytykuje nas za nieprzyjmowanie imigrantów, krytykuje nas za to, że demokracja w Polsce zwyciężyła i rządzą ci, którzy rządzą. Nie mogą pogodzić się z tym, że Polska razem z V4 zablokowała Timmermansa”.
Wszystko to pięknie brzmi, niemal równie pięknie, jak niegdysiejsze tłumaczenia, czemuż to Jacek Saryusz-Wolski nie zastąpił Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. I równie wiele mają sensu. A fakt, że kandydaci w wyborach do różnych stanowisk PE przepadają dowodzi tylko jednego – że były to kandydatury niedostatecznie uzgodnione, czyli z góry przegrane.
O ile funkcja wieceprzewodniczącego – jednego z aż czternastu – tak naprawdę nie ma z samej definicji bardzo dużego znaczenia, a raczej – może mieć takie, jakie sprawująca je osoba jest w stanie mu nadać, to przewodniczenie komisji, choć niższe rangą, daje duże możliwości operacyjne, bo pozwala na kierowanie pracami nad projektami rezolucji w zakresie kompetencji komisji. Ma jednak jeden wymóg, którego politycy rządzącej w Polsce partii zdają się nie zauważać. Chodzi mianowicie o to, że pomimo iż Unia Europejska bardzo rozrzutnie, choć spolegliwie w stosunku do swoich państw członkowskich, zapewniając tłumaczenia symultaniczne podczas obrad oraz publikację dokumentów na wszystkie ich języki, przewodniczący komisji jednak musi pracować i spotykać się choćby z członkami swojej komisji także poza salą obrad. Ergo – osoba, która nie włada żadnym innym poza swoim językiem po prostu do jej pełnienia się nadaje. I nie trzeba tu szukać spisku sił zła, liberałów i lewaków. Nawet jeśli wobec PiS rzeczywiście funkcjonowałby „kordon sanitarny”, w myśl którego kandydaci otwarcie antyeuropejscy nie są dopuszczani do funkcji w PE. Wystarczy zdać sobie sprawę, że członkowie komisji po prostu nie chcieli mieć przewodniczącej, z którą nie byliby w stanie się porozumieć.
Żal i zgrzytanie zębów PiS ma się teraz przełożyć na możliwość zablokowania kandydatury Ursuli von der Leyen na szefową KE. Przypomnijmy – kandydatury, którą Polska poparła i uznała za swój wiekopomny sukces. Niezależnie od tego, że poparcie dla pani von der Leyen nie jest pewne, gdyż frakcje w PE nie zachwyciły się tym, że w drodze targów poutrącane zostały wszystkie ich tzw. „wiodące kandydatury”. Ale konstruowanie polityki w europejskich strukturach na zasadzie odwetów – jeśli PiS tak będzie robić – doprowadzi tylko do jednego – do całkowitej marginalizacji jego reprezentacji. Czym akurat chyba nie trzeba się specjalnie martwić. Może pisowscy europarlamentarzyści dojdą do wniosku, że tak dalece im się tam nie podoba, że wezmą przykład z Janusza Korwina-Mikkego i poskładają mandaty, swoje wielkie zwycięstwo wyborcze zamieniając na nadąsanie poobrażanych przedszkolaków?