Nader chętnie i spontanicznie odczuwam empatię do tzw. narodu amerykańskiego. Ma ów bowiem przesrane jak my w Polsce, tylko wielokrotnie bardziej. Ze względu na to, że nie nigdy nie udało się tam powołać jankeskiej republiki ludowej, porządek cywilizacyjny obniżony jest w stosunku do tego, który znamy o kilka diapazonów. Brak jest na ten przykład systemu powszechnej opieki zdrowotnej, a publiczna edukacja występuje li tylko w niektórych stanach i to w szczątkowej formie. Dodatkowo szefem państwa jest ekscentryczny prawicowy szur, przy którym nasz Prezes di tutti capi jawi się niczym lekko sfrustrowane i neurotyczne, acz niegroźne książątko. Niemniej, obaj symbolizują wcale mroczną dekadencję nowoczesnej – jakkolwiek jednak przydatnej – państwowości jaką znamy i o jakiej nas nauczano.
Administracje prawicowych autorytarnych dziadów o mikroskopijnych kompetencjach politycznych mają jednak w sobie też coś z politycznej metafizyki.
Ich mandaty upływają na ogół w pasmach zarządczych i liderskich porażek przetykanych jednakowoż barokowo-bombastyczną propagandą, w którą sami niekiedy zdają się wierzyć, i nerwowymi ukłonami w stronę faktycznych dzierżawców władzy; w naszym wypadku w stronę Waszyngtonu, w wypadku Waszyngtonu, w stronę tamtejszych oligarchów. Klimat gęstnieje od tego okrutnie, estetyka, etyka i polityka zastąpione zostają brunatną pulpą, która napędza w społeczeństwie agresję i wrogość, a – co socjologicznie doprawdy ciekawe – w opozycji uwiąd.
Z Polski znamy to lepiej niż byśmy chcieli, z USA – mniej. Od kiedy Trump w 2016 roku zdetronizował Putina jako najbardziej bezmyślnie demonizowana przez światowe media persona, każdy, kto splunie na obecnego lokatora Białego Domu, uznawany jest natychmiast za wielką nadzieję białych i czciciela dobra. Zbliżające się wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych mogłyby, w obecnych okolicznościach, być okazją do wielkiego politycznego skoku dla Amerykanek i Amerykanów, jednak architektura tamtejszego reżimu nie daje im szans. Ubiegłotygodniowa konwencja wyborcza Partii Demokratycznej dowodzi tego ponad wszelką wątpliwość; była tyleż komiczna, co obraźliwa dla suwerena.
Przeprowadzana częściowo online okazała się benefisem politycznej reprezentacji oligarchii i jej urzędowego optymizmu z jednej strony oraz jawnego zakłamania o niespotykanej skali. Stała się też demonstracją ostatecznych granic cywilizacyjnych amerykańskiego systemu, który reprodukuje się w coraz bardziej dokuczliwej wersji. Demokraci mogliby wziąć hurtem całą władzę, na każdym szczeblu gdyby mieli choćby minimum czelności i odwagi, i zapowiedzieli objęcie wszystkich mieszkańców powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym. Gdyby zaś dorzucili do tego jeszcze wykup długów studenckich i likwidację czesnego oraz przedłużenie moratorium na eksmisje, zagwarantowaliby sobie władzę na jakiejś 10 następnych kadencji. Niedoczekanie.
Zamiast tego mamy naloty dywanowe na opinię publiczną z najtańszego agit-propu.
Na przykład burmistrz Nowego Jorku Andrew Cuomo powiedział, że wszystko będzie dobrze, dlatego, że “jesteśmy Ameryką, wygrywamy wojny i jesteśmy najlepszym państwem na kuli ziemskiej”. Jasne – ostatnio widać spektakularną “wygraną” w “wojnie” z SARS-CoV-2. Przedtem była Syria, Irak i Afganistan, a jeszcze wcześniej Wietnam. Nie należy także zapominać o dwóch tyleż słynnych, co szczególnych wojnach – tej z terroryzmem i z narkotykami.
Największym smutkiem napawała bodaj przemowa zdradzieckiego amerykańskiego socjaldemokraty Bernarda Sandersa, który obiecał (nie na swój rachunek, więc co mu tam), że “Joe odbuduje naszą zdewastowaną infrastrukturę”, jak również, że “podejmie walkę z zagrożeniami klimatycznymi poprzez przejście na w pełni ekologiczną energię w ciągu 15 lat”. Dziadkowi Berniemu udzieliła się chyba demencja “śpiącego Joe”, kandydata, którego tak żarliwie nagle poparł, bo wszak ów był za Obamy wiceprezydentem przez osiem lat i zrobił dokładnie zero, jeśli chodzi o inwestycje publiczne. Sam Obama zaś nie raz i nie dwa publicznie ekscytował się błyskawicznie rozrastającą się za jego kadencji siatką ropociągów.
Sanders zapewniał także, że “Joe ma plan rozszerzenia dostępu do opieki zdrowotnej i obniżenia cen leków receptowych”. Być może wie coś czego nikt inny nie wie, bo nic podobnego Biden nie zapowiadał, wręcz przeciwnie. A jeśli takowy rzeczywiście powstał, to z pewnością w zgodzie i w porozumieniu z mafiami farmaceutyczną i ubezpieczeniową, co w żaden sposób nie naruszy patologicznych fundamentów amerykańskiego systemu “opieki” zdrowotnej – korporacyjnej studni bez dna, która połykając rokrocznie kilkanaście procent federalnego PKB z budżetu i kasując obywatelki i obywateli na gigantyczne kwoty z tytułu “ubezpieczeń”, jest najmniej dostępna i wydajna na świecie (tudzież, spośród krajów rozwiniętych).
Najbardziej żenującą częścią wystąpienia Sandersa było przyrzeczenie wyborcom jakoby “śpiący Joe” miał skończyć z patologią w systemie sądownictwa i więziennictwa. Jasne! Zapomniał tylko dodać, naprawdę szkoda, że to właśnie Biden jest jednym z jej architektów. Staremu Sandersowi coś może styki pamięciowe słabną, więc przypomnijmy, przy okazji i polskim zawodowym obrońcom demokracji i praworządności, że to właśnie on jest autorem słynnego Crime Bill z 1994 roku (za Clintona), który wzmógł masową inkarcerację do stopnia czyniącego z USA największą kolonię karną na świecie.
Potem Michelle Obama powiedziała, że ostatnio dużo myśli o empatii o tym jak jest potrzebna. I to by było na tyle, jak mawiał ongiś pewien satyryk.
Znany amerykański lewicowy dziennikarz Greg Palast twierdzi, że Donald Trump wygra listopadowe wybory; argumentuje to działaniami jego urzędników masowo odbierającym – pod idiotycznymi pretekstami i za pomocą praw sfalandyzowanych do entej potęgi – prawo głosu. Wydał na ten temat nawet wyjątkowo ciekawą książkę obrazującą zupełny, nie tyle upadek, co wręcz niebyt zjawiska powszechnie znanego jako “amerykańska demokracja”.
Niemniej, Jak wynika z powyżej załączonego obrazka, nawet bez tych manipulacji elekcyjnych, Trump może przegrać jedynie sam ze sobą.