Wybory samorządowe przyniosły Partii Pracy zwycięstwo, ale nie o takiej skali, jakiej można było się spodziewać. Proporcjonalnie największy sukces odnieśli jednak liberalni demokraci. Jedno nie ulega wątpliwości – torysów spotkała dotkliwa porażka.
Procentowy wynik czwartkowych wyborów wskazuje na równowagę pomiędzy dwiema głównymi partiami – tak labourzyści jak i rządzący konserwatyści otrzymali po 35 proc. głosów. W stosunku do poprzednich wyborów w przypadku pierwszych oznacza to jednak wzrost o 8 proc., zaś torysi stracili 3 proc. W przeliczeniu na miejsca w radach samorządowych tendencja wzrostu pozycji Partii Pracy zaakcentowana jest jeszcze dobitniej. Labour Party zdobyła 2350 miejsc w radach różnych szczebli, czyli o 77 więcej niż posiadała dotąd, Partia Konserwatywna straciła 33 – obecnie tylko 1332 jej przedstawicieli będzie zasiadać w radach. Było to więc największe zwycięstwo Partii Pracy od 1971 r., niemniej jednak oczekiwano więcej.
Bez przełomu
Nie doszło jednak do spodziewanego przełomu pod względem przejęcia kontroli nad radami. Torysi stracili większość w tylko trzech z 48 rad, labourzyści utrzymali stan posiadania – większość w 74 organach. Nie ziściły się nadzieje labourzystów na odbicie konserwatywnych bastionów w Londynie, choć sondaże pozwalały na takie rokowania. Wandsworth, Westminster, Barnet, a nawet Kensington, gdzie ze względu na tragiczny w skutkach pożar mieszkalnego wieżowca Grenfell Tower i opieszałość władz w redukowaniu społecznych konsekwencji tego wydarzenia zakończyła się ich kompromitacją, pozostały w rękach partii Theresy May. To w zdecydowanej mierze efekt działań konserwatystów, którzy postanowili skoncentrować się na obronie zagrożonych prestiżowych okręgów – przegrana w nich stanowiłaby zdecydowaną klęskę wizerunkową.
Labourzyści odnieśli jednak pewne sukcesy – takim było zdecydowane zwycięstwo w Plymouth, nie mówiąc o ugruntowaniu pozycji na tradycyjnie labourzystowskich, takich jak Manchester. W sumie partia Jeremy’ego Corbyna uzyskała zdobycze i udowodniła siłę swojego zaplecza, choć wydaje się, że okres lawinowego wzrostu poparcia ma za sobą. Innymi słowy – zagospodarowała te nisze społeczne, które zaniedbane zostały za czasów dominacji w Labour Party opcji trzeciodrogowej reprezentowanej przez Tony’ego Blaira i jego następców. Teraz labourzyści mogą liczyć na powiększanie zasięgu swojego poparcia stosunkowo skromnych zdobyczami.
Wojna pozycyjna
Wynik pokazuje, że podział między domeny konserwatystów i labourzystów ma zdecydowanie społeczny charakter – w okręgach zamożnych, mieszczańskich, nawet jeśli ich mieszkańcy nie są do końca zdecydowani trwać przy poparciu dla konserwatystów, Partia Pracy z Jeremym Corbynem jest opcją zbyt radykalną. Dane o sumarycznym procentowym poparciu, liczbie przedstawicieli w radach i przejęciu kontroli w konkretnych okręgach pokazują, że tam, gdzie labourzyści byli silni, stali się jeszcze silniejsi, a zatem stan posiadania w rezultacie wiele się nie zmienił.
Tym należy tłumaczyć niezapowiedziany sukces liberalnych demokratów, na których w skali kraju otrzymali mniej niż w poprzednich wyborach (16 wobec 18 proc.), ale wprowadzili do rad aż 536 deputowanych, czyli aż o 75 więcej niż dotąd mieli. Dlaczego? Dlatego że w brytyjskim systemie elektoralnym ważne jest nie tylko to, ile głosów się zdobywa, ale gdzie. Dobry wynik w liberalnych demokratów w przeliczeniu na mandaty polega na tym, że to oni przede wszystkim przejęli miejsca stracone przez torysów w okręgach, których mieszkańcy nie zdecydowali się aby przestawić swoje sympatie aż na drugi biegun. Te same elementy, które wydatnie wzmocniły pozycję Labour Party w okręgach uboższych, w zamożniejszych otworzyły drogę dla „trzeciej siły”. Zdobywając 39 miejsc w radach dobry wynik odnotowali też zieloni – także postrzegani jako lewicowa, ale nie tak radykalna społecznie, alternatywa dla Labour. W ich przypadku trzeba jednak zauważyć, że jest to partia mająca dość efemeryczne poparcie w różnych okręgach zmieniające dość radykalnie z wyborów na wybory, co dowodzi, że dla tej partii sukces lub porażka zależy niemal wyłącznie od lokalnego układu i popularności lokalnych aktywistów. Na przykład w Norwich z posiadanych 10 mandatów stracili w czwartek połowę.
Torysi tracą
To nie ulega wątpliwości – choć konserwatyści obronili się przed zdecydowaną porażką, a ich stan posiadania się skurczył. Jedyny widoczny sukces torysów to zwycięstwo w Barnet w północnym Londynie – okręgu zamieszkałym głównie przez ludność żydowską – ewidentnie będące efektem nagonki na Labour Party i Jeremy’ego Corbyna, którego zdecydowane poparcie dla sprawy palestyńskiej media w ostatnim okresie z lubością określały mianem antysemityzmu. Sukcesy polegające na przejęciu probrexitowego elektoratu w Peterborough i Basildon po znajdującej się rozsypce UKIP pozwoliły jedynie na zminimalizowanie strat w całościowym rozrachunku. Jeżeli zatem politycy torysów po ogłoszeniu wyników wyrażali optymistyczne opinie, można je rozumieć co najwyżej jako wyraz ulgi, że ich partia zdołała się obronić, choć klęska zaglądała już w oczy.
Może nie jest porażka tak zdecydowana, żeby premier May już teraz musiała czuć się bezpośrednio zagrożona wynikiem. Kolejne ostrzegawcze światło powinno jednak zapalić się w jej głowie – bo najwyraźniej nie zauważyła go, gdy przed rokiem przechytrzyła samą siebie w przedterminowych wyborach parlamentarnych. Tymczasem analiza wyników czwartkowych wyborów samorządowych pokazuje, że gdyby były to wybory nie do rad, ale do parlamentu, pożegnałaby się ze stanowiskiem premiera, a jej następcą zostałby Jeremy Corbyn. Symulacja na podstawie preferencji wyborczych Anglików w konkretnych okręgach pokazuje bowiem, że w nowym rozdaniu labourzyści uzyskaliby większość. Może nie absolutną, ale w stosunku do konserwatystów mieliby już kilkumandatową przewagę. W systemie większościowym dalsze powiększenie tej przewagi jeszcze o kilka procent dać może Corbynowi pozycję zdecydowanie jeszcze silniejszą, pozwalającą na samodzielne stworzenie rządu. A to tylko odnosi się do Anglii, gdzie sympatie konserwatywne są generalnie najsilniejsze. Tymczasem wybory do parlamentu odbywać się będą także w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej, w których to częściach Zjednoczonego Królestwa ze względu na odmienne kalendaria wyborcze nie głosowano w czwartek. A nawet, jeśli przyjmie się, że ich mieszkańcy – tak jak to zrobiła w swojej projekcji BBC – głosowaliby tak jak przed rokiem, i tak by to oznaczało zwycięstwo Partii Pracy. A dodać trzeba, że taki sposób konstruowania projekcji jest w gruncie rzeczy na korzyść torysów, bo właśnie poza Anglią poparcie dla labourzystów ugruntowuje się bardzo zauważalnie.