19 listopada 2024
trybunna-logo

Kto wyprowadzi W. Brytanię?

To, czy Wielka Brytania rzeczywiście wyjdzie z Unii Europejskiej, w ogromnym stopniu będzie zależeć od tego, co naprawdę ma dziś w głowie przyszły zwycięzca wyścigu do przywództwa w Partii Konserwatywnej po Davidzie Cameronie i tym samym do fotela premiera.

Tymczasem główny koń pociągowy kampanii na rzecz Brexitu, były burmistrz Londynu, Boris Johnson – uważany za logicznego następcę Camerona –powiedział „nie” na chwilę przed zamknięciem listy kandydatów. Johnson jakby przestraszył się własnego zwycięstwa i – jak pisaliśmy – najwyraźniej szukał mysiej nory, by się ukryć.
Nie zgłosił się też minister zdrowia, Jeremy Hunt, choć to zapowiadał. Ostało się pięcioro kandydatów. Być może szansę stania się nową panią Thatcher dostanie Theresa May, lat 59, która od 6 lat dowodzi resortem spraw wewnętrznych. W czasie kampanii nie była zwolenniczką Brexitu, ale teraz oświadczyła jasno: „Brexit znaczy Brexit”. „W. Brytania potrzebuje silnego przywództwa, by wynegocjować możliwie najlepsze warunki przy opuszczaniu UE” – zareklamowała siebie.
Na jej głównego konkurenta wygląda minister sprawiedliwości, Michael Gove, sztandarowy sojusznik Johnsona w walce o Brexit w rządzie Camerona. A teraz, zgłaszając się mówił, że czyni to, ponieważ Johnsonowi „brak umiejętności by jednoczyć W. Brytanię”.
Jest jeszcze Stephen Crabb, minister ds. pracy i emerytur, który pierwszy zgłosił start. Crabb uchodzi za człowieka z ludu, ponieważ kiedyś pracował jako budowlaniec, a kształcił się w szkole publicznej, a nie jak Cameron, który ukończył elitarny Eton.
Kolejny kandydat to znany wróg Unii, Liam Fox. Był już ministrem obrony, ale ustąpił po ujawnieniu skandalu z pomieszaniem interesu własnego z publicznym w resorcie. Głosi, że kraj musi być samodzielny, aby panować nad napływem obcych.
Za najsłabszą kandydaturę uważa się Andreę Leadsom. Była bankowcem. W kampanii wspierała Johnsona. Jest wiceministrem w resorcie energetyki i zmian klimatycznych.
Twierdzenia szeregu obserwatorów, że to sprawa niepohamowanej emigracji na Wyspy zadecydowała o zwycięstwie brexitowców, potwierdził w ciągu tygodnia po głosowaniu 5-krotny wzrost liczby agresji na imigrantów w porównaniu z czasem minionym. Widać, że wynik referendum uwolnił tłumione uczucia. Cudzoziemcy zgłosili (a ilu nie zgłosili?) 330 przypadków agresji. „Kontaktując się z wieloma służbami migranci zgłaszają ataki słowne, ksenofobiczne komentarze w mediach społecznościowych, antyimigranckie ulotki i, w bardzo ograniczonych przypadkach, ataki fizyczne. Wszystkie doniesienia są badane” – napisała przedstawicielka policji.
Z Brexitem nie mogą pogodzić się Londyńczycy, bowiem przeciw głosowało 60 proc. uprawnionych. I jest jeszcze wielu nieuprawnionych, ale Brexitowi wrogich. Oblicza się, że w sobotę ulicami miasta przeszło 50 tys. przeciwników opuszczania Unii. Po prawdzie nie była to liczba wielka. Wszak Londyn liczy 10 mln mieszkańców, a z przyległościami administracyjnymi – 14 mln. Nadto Londyn to miasto międzynarodowe, z natury „antybrexitowe”. Liczbę muzułmanów oblicza się na 1,3 mln, Francuzów na blisko 300 tys. Polaków blisko 200 tys. Niemców i Włochów ponad sto tysięcy. I tak dalej.
W demonstracji wziął udział m.in. przywódca partii Liberalnych Demokratów, Timothy Farron, który zapowiedział, że partia będzie prowadzić kampanię za pozostaniem w UE lub jak najszybszym powrotem do niej. Liberalni Demokraci tworzyli z konserwatystami koalicję rządową do 2015 r.
Ponownie za szybkim wyjściem W. Brytanii opowiedzieli się socjaldemokraci niemieccy. Przywódca SPD, i wicekanclerz, Sigmar Gabriel wykorzystał wizytę w Grecji, by prezydentowi Prokopisowi Pawlopulosowi powiedzieć, że odejście W. Brytanii należy przeprowadzić szybko. „Jeśli będzie się to przeciągać, nie będzie to korzystne ani dla tego kraju, ani dla UE”. Potrzeby takiego pośpiechu nie ogłasza kanclerz Angela Merkel.

Poprzedni

Przedsiębiorcy koszą kasę

Następny

Czeski Cameron?