21.10.2009 Warszawa Wizyta wiceprezydenta USA Joe Bidena Spotkanie z premierem Donaldem Tuskiem N/z Joe Biden , Donald Tusk fot Witold Rozbicki
Dwudziesty stycznia 2021 przejdzie do historii jako dzień, w którym skończyła się najbardziej nieudana i groźna dla demokracji amerykańskiej kadencja prezydencka Donalda Trumpa a Stany Zjednoczone weszły w nowy etap swej politycznej historii – pełen znaków zapytania co do długotrwałych efektów czteroletnich rządów populistycznego autokraty.
Obejmujący władzę czterdziesty szósty prezydent Joe Biden ma wiele atutów pozwalających z pewną dozą optymizmu patrzyć w przyszłość. Jest politykiem bardzo doświadczonym, wieloletnim senatorem i przez osiem lat wiceprezydentem u boku Baracka Obamy. Reprezentuje umiarkowane skrzydło Partii Demokratycznej, co rodzi nadzieję, że uda mu się choćby częściowo zasypać przepaść, która tak ostro podzieliła społeczeństwo amerykańskie w pierwszych dwóch dziesięcioleciach obecnego wieku. Ma u swego boku wiceprezydent Kamalę Harris – pierwszą kobietę na tym szczeblu amerykańskiego systemu władzy, do tego córkę imigrantów o indyjskich i afrykańskich korzeniach, a zarazem jedną z najbardziej wyrazistych przedstawicielek lewicowego skrzydła partii. Ma wreszcie nowy prezydent oparcie w obu izbach Kongresu, w których Demokraci zdobyli, niewielką, ale liczącą się, przewagę.
Sojusznicy Ameryki – przywódcy państw demokratycznych – przyjęli wybór Bidena z entuzjazmem wyraźnie kontrastującym z ostentacyjną rezerwą manifestowaną przez Andrzeja Dudę, podobnie zresztą jak i przez przywódców Rosji, Turcji czy Białorusi. Nic dziwnego: wynik wyborów amerykańskich pozbawił ich nadziei na to, że autokrata w Washingtonie stanowić nadal będzie przeciwwagę w stosunku do postawy przywódców Unii Europejskiej w sprawie demokracji, rządów prawa i wolności obywatelskich.
To, co nastąpiło po listopadowych wyborach, skłania jednak do ostrożności w formułowaniu optymistycznych przewidywań. Wyjątkowość tych wyborów nie polega na tym, że przegrał urzędujący prezydent. To zdarzało się nieraz : po drugiej wojnie światowej trzykrotnie – w latach 1976 (przegrana Geralda Forda), 1980 ( przegrana Jimmy Cartera) i w 1992 ( przegrana G.D.W. Busha). Nigdy jednak nie zdarzyło się, by przegrany kwestionował wynik wyborów i głosił, iż zostały one sfałszowane ( czemu konsekwentnie przeczą wszystkie sądy, do których wpłynęło ponad sześćdziesiąt skarg na przebieg wyborów). Nigdy wreszcie pokonany prezydent nie użył ostatnich dni swego urzędowania na podburzenie zwolenników do fizycznego ataku na siedzibę Kongresu, a więc na swoisty zamach stanu – jedyny w historii tego państwa. Szósty stycznia 2021 okazał się ogniową próbą demokracji amerykańskiej. Obroniła się dlatego, że przed buntownikami nie skapitulował wiceprezydent Mike Pence i że rebeliantów nie poparło wojsko ( ani inne instytucje państwa). Było jednak blisko. Od wojny domowej nigdy demokracja amerykańska nie była tak zagrożona, jak w tym miesiącu, a też nigdy źródło zagrożenia nie tkwiło w Białym Domu.
Trump został (po raz drugi, co też jest unikatowe) postawiony przez Izbę Reprezentantów w stan oskarżenia. Jest to dopiero piąty raz w historii USA gdy prezydent zostaje oskarżony o złamanie konstytucji – przy czym, moim zdaniem, pierwszy, gdy oskarżenie ma tak poważne podstawy. Trzy razy prezydent stawał jako oskarżony przed Senatem i był przez to ciało uniewinniony: Andrew Johnson w 1868 roku, Bill Clinton w 1999 roku i Donald Trump w 2019 roku, przy czym zarzuty wobec Johnsona były wyraźnie sfabrykowane przez niechętnych mu radykałów, a zarzuty wobec Clintona i Trumpa – choć zasadne – nie były wystarczająco poważne, by uzasadniały pozbawienie ich urzędu. Tylko Richard Nixon zmuszony został do rezygnacji, by uniknąć nieuchronnego skazania go przez Senat (w 1974 roku), ale zarzuty wobec tego prezydenta dotyczyły nadużycia władzy dla sabotowania śledztwa w sprawie głośnego włamania do lokalu Partii Demokratycznej w hotelu Watergate – a nie próby obalenia siłą ładu politycznego. Obserwowałem tę aferę spędzając większość czasu na wykładach w USA i pamiętam, jak jednolite było wtedy społeczeństwo amerykańskie w potępieniu zachowania głowy państwa. Tym razem nie można wykluczyć wyroku skazującego – już po zakończeniu przez Trumpa kadencji, ale nie bez znaczenia dla jego politycznej przyszłości. Nie ma jednak klimatu powszechnego potępienia. Aż 197 republikańskich kongresmanów głosowało przeciwko wnioskowi o postawienie Trumpa w stan oskarżenia a miliony jego zwolenników nadal go popierają.
Donald Trump jest centralną postacią tego kryzysu demokracji amerykańskiej, ale byłoby naiwnością sprowadzać ten kryzys do jego działań. Prezydentura Trumpa była konsekwencją a nie przyczyną kryzysu politycznego, a sam ten kryzys narastał od lat.
Mówiąc o kryzysie demokracji w Ameryce mam na myśli załamanie się tego, co stanowi podstawę ładu demokratycznego: konsens głównych sił politycznych co do respektowania instytucji demokratycznych i co do podstawowych założeń polityki wewnętrznej i zagranicznej. Konsens taki istniał przez niemal cały okres po drugiej wojnie światowej powodując, że w literaturze naukowej często można było spotkać rozważania o zacieraniu się różnic miedzy dwiema głównymi partiami. Nie było to równoznaczne z całkowitym brakiem programowych podziałów. Zwłaszcza w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych walka o zniesienie segregacji rasowej spowodowała utracenie przez Partię Demokratyczną władzy na Południu, w stanach dawnej Konfederacji , i przesunęła Partię Republikańską na prawo. Proces ten uległ pogłębieniu w latach 1981-1989 za prezydentury Ronalda Reagana, ale mieścił się wciąż jeszcze w ramach szeroko pojętego konsensu demokratycznego.
Zaczęło się to załamywać na początku obecnego stulecia. W 2002 roku na prawym skrzydle Partii Republikańskiej pojawiły się zalążki ruchu nazwanego (przez analogię z protestem, z którego wyrosła amerykańska wojna o niepodległość) „patią herbacianą”. Przedstawicielą tego ruchu, była gubernator Alaski Sarah Palin została kandydatką na wiceprezydenta w wyborach 2008 roku, po których 19 lutego 2009 roku „Partia Herbaciana” została oficjalnie ukonstytuowana jako skrajnie prawicowe skrzydło Partii Republikańskiej. Dopiero jednak osiem lat później popierany przez nią Donald Trump zasiadł w Białym Domu (uzyskując zresztą mniejszość głosów wyborców, ale wyraźną większość głosów elektorów). Jego wygrana była tylko częściowo wynikiem tego, że znaczna część wyborców odwróciła się od bardzo doświadczonej, ale niezbyt popularnej Hilary Clinton. W grę wchodził rosnący protest znacznej części społeczeństwa przeciw kierunkowi, w jakim zmieniała się Ameryka.
W komentarzach amerykańskich socjologów i politologów na temat przyczyn obecnej sytuacji dominują dwie różne, choć nie wykluczające się narracje. Pierwsza (między innymi w wersji wielokrotnie prezentowanej przez Adama Przeworskiego – jednego z najwybitniejszych amerykańskich socjologów polityki, wychowanka Uniwersytetu Warszawskiego) kładzie nacisk na uwarunkowania ekonomiczne. Neoliberalny kapitalizm w wersji faworyzowanej przez Raegana zrodził niespotykany poprzednio wzrost nierówności ekonomicznych: bogacenie się najbogatszych, stagnację ekonomiczną a nawet regres w położeniu klasy średniej, a zwłaszcza ubożenie warstw ludowych. Biedniejsi żyją średnio o piętnaście lat krócej niż ludzie z 20 procent klasy „wyższej” (Małgorzata Durska, „Biedna biała Ameryka”, Gazeta Wyborcza, 16 stycznia 2021), co jest syntetycznym wskaźnikiem ogromnych rozpiętości w warunkach życia. Wielu z tych biedniejszych Amerykanów głosowało na Trumpa w 2016 roku i wielu (choć nie wszyscy) pozostali przy nim w zeszłym roku. Ich wybór mieści się w ogólnym trendzie, który obserwujemy też w Europie i który wyraża się w buncie klasy ludowej przeciw neoliberalnemu kapitalizmowi.
A Ameryce dochodzi jednak do tego inny problem: ostry sprzeciw wobec postępującego demontażu systemu dyskryminacji rasowej. Sprzeciw ten przybrał na sile ostatnio – jako reakcja na zdobywanie przez Afroamerykanów kolejnych pozycji w długiej walce o równe z „białymi” prawa. Jak w fizyce, każda akcja wywołuje reakcję. W tym wypadku jest to reakcja tej części „białej” Ameryki, która nadal nie może pogodzić się z tym, że sto sześćdziesiąt lat po wojnie domowej, która położyła kres niewolnictwu, czarnoskórzy Amerykanie stopniowo zdobywają prawa tak długo mim odmawiane. W tym sensie prezydentura Baracka Obamy była symbolicznym przełomem – entuzjastycznie przyjętym przez postępową część Ameryki, ale znienawidzonym przez rasistowską prawicę.
W 1937 roku John Dollard w głośnej monografii o stosunkach rasowych na amerykańskim Południu sformułował nowatorską wówczas tezę, że rasizm amerykański ma szczególnie silne oparcie wśród uboższych Amerykanów, dla których przywileje wynikające a przynależności rasowej były psychologiczną rekompensatą za ich upośledzenie ekonomiczno-społeczne.
W ten sposób zlewają się w jedno dwa nurty społecznego protestu: przeciw nierówności ekonomicznej i przeciw prawom mniejszości rasowych. Powstała z tego mieszanka ma wiele cech przypominających europejski faszyzm z lat międzywojennych. Jako jeden z pierwszych sygnalizował to Zygmunt Bauman w eseju napisanym po wyborach 2016 roku – na kilka tygodni przed śmiercią (i opublikowanym w półroczniku „Studia Socjologiczno-Polityczne. Seria Nowa” w 2017 roku). Od faszyzmu obecny autorytarny populizm różni miedzy innymi brak totalitarnej partii i całościowej ideologii, ale istnieją podobieństwa na tyle istotne, by pojawiało się pytanie, czy brunatna przeszłość może się odrodzić.
W styczniu 2021 roku demokracja amerykańska obroniła się przed najpoważniejszym wyzwaniem w jej historii, być może nawet groźniejszym niż secesja stanów południowych w 1861 roku, gdyż wymierzonemu w samo serce systemu demokratycznego – w wolne wybory. To powinno być źródłem nadziei. Nie mają racji ci publicyści i uczeni, którzy już ogłosili kres liberalnej demokracji. Nowi autokraci powinni na serio przemyśleć los Donalda Trumpa. „Będą spisane czyny i rozmowy” – by przypomnieć Miłosza. Jeśli upadł Donald Trump, nie ma powodu, by uważać pozycję jego wielbicieli w naszej części Europy za nienaruszalną.
Trzeba jednak także liczyć się także z gorszymi scenariuszami. Trump odchodząc nie zabiera z sobą konfliktów społecznych, które tak ostro podzieliły Amerykę. Stoi ona w obliczu wielkich problemów, których upadek niedoszłego autokraty nie likwiduje. Najbliższe cztery lata – okres prezydentury Joe Bidena – będą miały wielkie znaczenie dla losów demokracji – nie tylko w Stanach Zjednoczonych.