16 listopada 2024
trybunna-logo

Jak to na Kaukazie cz.II

Wyjechaliśmy z Erewania o świcie. Pięćset kilometrów krętymi, górskimi drogami i wschód słońca na Kaukazie. Trudno o piękniejszy widok niż poranek w jego promieniach. Ta sama okolica zmieniała się diametralnie w zależności od światła, padających promieni słońca, lub ich braku. Zakochałem się w górach wiele lat temu, czułem się więc jak w raju, fotografowałem wszystko, nie przypuszczając, że za zakrętem będzie jeszcze ciekawiej. Zatrzymywaliśmy się dosyć często, kierowca był bardzo cierpliwy. Tym sposobem zużyłem baterie z dwóch telefonów i jeszcze cały zapas prądu z powerbanka, gdzieś w połowie drogi do Stepanakertu – stolicy Republiki Arcacha (Górski Karabach). Na szczęście jeden z kolegów miał zapasowy, którym mogłem podładować bezużyteczne aparaty.

Niesamowity, potężny i bezkresny masyw, przypominający czasami Bieszczady, ale takie na sterydach, a czasem Tatry, też na sterydach. Wszystko w nieporównywalnie większej skali.
Chociaż zdjęcie nie odda realnie potęgi i piękna tego co widzą oczy, co czuje serce, to jednak jest coś takiego, że trudno minąć jakiś fragment nie robiąc mu zdjęcia.
Góry mają tę cechę, że są bardzo zmienne. Zależy to od światła, pogody, pory dnia, roku. Zmieniają się w ciągu kilku sekund. To zjawisko poznałem już wcześniej, ale na tam jest to znacznie wyraźniejsze, większe, podobnie jak cały Kaukaz. Ta sama przestrzeń, góra czy klasztor w ciągu kilku, kilkunastu minut zmieniały się nie do poznania. Totalna metamorfoza. Od barw, przez cienie. Coś co było szare, zaczyna lśnić jak złoto, śnieg na szczytach kontrastuje z czerwienią niższych warstw, promienie wybiórczo liżące wybrane skały, by za chwilę zmienić górę. W dolinach widać zarysy wijących się jak wstążki dróg. Nie do opisania i chyba nie do sfotografowania.
Arcach
Bardzo trudno jechać, gdy za oknem roztacza się widok, który zatyka dech, wydaje się tak piękny, wyjątkowy, że trudno wyobrazić sobie coś bardziej niesamowitego, ale to coś „bardziej niesamowite” pojawia się za kolejnym zakrętem. Jak dziecko, chciałem uchwycić wszystko, im wyżej, tym zimniej i baterie zaczynały odmawiać posłuszeństwa, ale chwila rozgrzewki w samochodzie i znowu działały. Niestety, musieliśmy jechać. Normalnie zajęłoby to koło ośmiu godzin, ale w tych warunkach straciłem rachubę. W pewnym momencie zakryłem już nawet oczy, żeby spokojnie przejechać bez proszenia kierowcy, by się na chwilę zatrzymał. Musieliśmy przecież jeszcze dotrzeć na miejsce. Po przekroczeniu kolejnego punktu kontrolnego, ktoś z naszej grupy powiedział, że jesteśmy już w Górskim Karabachu. Po drodze ślady niedawnych walk, rozbite wozy pancerne, rozrzucone na poboczu skrzynki z amunicją, szczątki wszelkiego rodzaju sprzętu wojennego. Od amunicji, po fragmenty pojazdów. I znowu ta ochota sfotografowania wszystkiego. Odcinek drogi między Armenią, a Republiką Arcachu, był obstawiony przez rosyjski kontyngent pokojowy. Co kilka kilometrów solidne zasieki – ustawione jak pachołki na placu manewrowym nauki jazy – wymuszały ostrożną jazdę zygzakiem, tak by powoli zbliżyć się do kolejnego punktu kontrolnego. O skuteczności tego rodzaju zapory przekonałem się łażąc i szukając miejsc, porzuconych wraków, śladów ostatniej wojny – zawadziłem lekko nogawką i rozerwałem spodnie.
Do Stepanakertu dotarliśmy późnym popołudniem. Zostawiliśmy rzeczy w niewielkim hotelu i wyruszyliśmy w poszukiwaniu ludzi, którzy mieli opowiedzieć nam o swoim życiu na tej beczce z prochem.
Tuż obok naszego hotelu mieszkała rodzina, uchodźcy z przejętego przez Azerów miasta. Usiedliśmy w hotelowej restauracji, trzy kobiety i jeden mężczyzna. Rozmowę zaczęła Elmine Aajrapetian, matka dziesięciorga dzieci, uciekinierka z Mardekertu – ze łzami w oczach opowiadała jak uciekła do Erewania. Głos jej się łamał gdy zaczęła mówić o nalotach dronów, popłynęły łzy, wtedy zaczął mówić jej mąż – Gamlet Batalian, były pracownik kopalni karbidu – „straciliśmy dom, teraz mieszkamy w trzynaście osób, a był moment, że w szesnaście. Państwo daje nam trochę ponad dwieście dolarów zapomogi”. Dzieci jeszcze nie chodzą do szkoły, trauma została, rodzice wciąż się boją się, że przyjdą Azerowie, albo Turcy. Nie mogą przeboleć pozostawionego domu, straconego dorobku. Opowiadając to Gamlet nerwowo się porusza, bezsilna wściekłość aż z niego kipi. Na pytanie czy musiało do tego dojść, odpowiada jednoznacznie, że nie. Winą obarcza przywódcę Armenii: „Nikol Paszinian mógł temu zapobiec, nie zrobił nic”. Chwali natomiast nowego prezydenta Republiki Arcachu – Arajika Harutiuniana: „jest waleczny i odważny, walczył o nasz kraj. On się nie podda” – dodaje zdecydowanym głosem. Na pytanie o Azerów omal nie wybucha, to dzicy ludzie, pytamy czy wszyscy? Czy nie poznał nikogo dobrego, przecież kiedyś byli sąsiadami. „Nie” odpowiada jednoznacznie „to zwierzęta” dodała jego żona. Przemawiała przez nich rozpacz, co rozumiałem, chciałem jednak też porozmawiać z kimś, po drugiej stronie granicy. Przecież to niemożliwe, wszędzie są ludzie dobrzy i ludzie źli. Gorycz i żal, przesłania pokrzywdzonym część świata i pozostawia jedynie te czarno-białe wrażenia.
„Na początku nie zdawaliśmy sobie z tego spawy” – wtrąca jedna z kobiet, mieszkanka Stepanakertu. „Myśleliśmy, że to jakieś fajerwerki, gdy dotarło do nas, że to rakiety, uciekliśmy do piwnicy”. Zapraszają nas do siebie, chcą byśmy zobaczyli jak teraz mieszkają – (fot).
Rzecznik prasowy
Nazajutrz rano umówione spotkania, pierwszy urząd, to rzecznik prasowy i doradca prezydenta Wagram Pogosjan. To właśnie on ogłosił ostatnią wojnę. Mimo szczerej sympatii, nie skrywał żalu, podobnie jak sierżant Garik – o którym pisałem w poprzedniej części – oskarżył przede wszystkim Turcję. Minister Pogosjan był wyraźnie oburzony brakiem międzynarodowej reakcji, zwłaszcza postawą państw członkowskich NATO. „Wszyscy doskonale wiedzieli, że po drugiej stronie walczą tureckie bojówki, syryjscy bojownicy, a kraj bombardują natowskie rakiety wprost z tureckich magazynów. Jeśli pozostali członkowie Paktu Północnoatlantyckiego milczą, to również ponoszą winę”. Dodał jeszcze, że dokładnie to samo może wydarzyć się również w Europie”. W tym momencie ponownie przypomniałem sobie Jugosławię i Kosovo, pomyślałem, że faktycznie, niemal identyczna już się wydarzyła.
Przed budynkiem ormiańskiego kościoła spotkałem grupę żołnierzy, naprawdę trudno było nie odnieść wrażenia, że w tym kraju wszyscy są bardzo serdeczni. Porozmawialiśmy chwilę, wyjeżdżali w teren. Trochę smutku, trochę uśmiechu, życzyliśmy sobie szczęścia, wspólny selfik i pobiegłem do budynku szukając pozostałej czwórki z naszej grupy.
Mieliśmy tam kolejne umówione spotkanie. Proboszcz ormiańskiej katedry w Suszy, mieście zajętym przez Azerów. Znowu przypomniała mi się rozmowa z popem w Kosovskiej Mitrovicy. Cerkiew znajdowała się po albańskiej stronie miasta, schroniło się tam kilkanaście rodzin. Ponieważ było wiele ataków, mury otoczyły wojska KFOR i ONZ, broniąc zabytku i przebywających tam ludzi.
Proboszcz Andreas z Suszy – dawnej stolicy Republiki Aracachu, zadziwił mnie swoją skromnością, zupełnie inny obraz duchownego niż w Polsce. Również dał do zrozumienia, że jest rozgoryczony postawą Europy i wierzy w to, że zarówno on, jak i jego parafianie powrócą do swojego miasta. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak cisza, milczenie gdy staliśmy w środku świątyni i dawny proboszcz katedry Suszy, cierpliwie uczył mnie zapalać i układać świeczki intencyjne.
Pomiędzy spotkaniami wpadaliśmy do przypadkowych kawiarni. Nawet i tu nie obyło się bez toastów.
Wieczorem kolejny rozmówca – Artak Beglaryan – Rzecznik Praw Obywatelskich, Ombudsman? Trudno jednoznacznie określić jego stanowisko. Ma tak szeroki zakres obowiązków, że jego stanowisko nie ma chyba w języku polskim stosownego odpowiednika. Zajmuje się pomocą humanitarną i dokumentacją zbrodni. Posiada zbiór dokumentów, w tym filmów które nawet dla miłośników horrorów byłyby nie do obejrzenia.
Usiedliśmy w rzędzie naprzeciwko, uderzył mnie jego wyraz twarzy. A raczej jego brak. Twarz bez mimiki, sztywna, nieruchoma jakby nie było tam człowieka, po chwili zorientowałem się, że jest niewidomy. Dopiero później, już po naszym wyjściu, dowiedziałem się że sam jest ofiarą miny, która okaleczyła i oszpeciła mu twarz, pozbawiając możliwości wyrazu. Po krótkiej rozmowie, gdzie ponownie przewinął się temat Suszy i problem uchodźców, Artak Beglaryan nie potrafił jeszcze precyzyjnie określić liczby ofiar ostatniego konfliktu, było już późno, na zewnątrz ciemno. jeden z jego współpracowników włączył nam wspomniane zapisy filmowe. Po ich obejrzeniu trudno mi było nawet trafić do wyjścia. To jak uderzenie pałką.
Chcieliśmy też porozmawiać z tymi, którzy się tu urodzili, przeżyli wszystkie konflikty i pogromy tej wiecznej wojny, która trwa już znacznie dłużej niż słynna, francusko – angielska „wojna stuletnia”. Oczywiście jeśli uwzględnimy w tym obecność Turcji.
Byłem bardzo ciekaw jak żyją w cieniu ciągłych walk, ataków, jak sobie radzą, jak wychowują dzieci, czy jest szansa na pokój i pojednanie tych od lat zwaśnionych stron, ale żeby do tego dojść, trzeba ustalić właśnie kim są te zwaśnione strony. Czy to w ogóle możliwe?
Oczywiście nikt taki już nie żyje, ale udało nam się odwiedzić pewnego człowieka – Artur Farsijan emerytowany policjant, wielokrotnie odznaczany żołnierz, w Instytucie Języków Obcych ukończył filologię angielską. W kolejnych wojnach, starciach i potyczkach, zginał jego szwagier, opowiadał o ranach jakie odnieśli wszyscy mieszkańcy. Jego synowie zwozili z frontu sterty trupów, też napatrzyli się na śmierć mówi i zawiesza wzrok.
Bazar
Pomiędzy zburzonymi, a ocalałymi budynkami, działa sobie w najlepsze bazar. Moje rozerwane spodnie domagały się wreszcie zaszycia, bo taśma klejąca słabo trzymała na mrozie. A w zasadzie nie trzymała. Poszedłem kupić igłę i nici, żeby jeszcze zaszyć, następnego dnia mieliśmy już jechać do Erewania, tam do muzeum Genocydu i wieczny ogień.
Poszukiwania zacząłem z brzegu, tam sprzedawca powiedział, że tu na tym bazarku – naprawdę był niewielki, nic takiego nie dostanę. Odebrał mi trochę nadziei, ale jeszcze tam buszowałem, licząc, że może jednak się myli. Obszedłem wszystko, gdzie mogli tego typu rzeczy sprzedawać, o mało nie kupiłem nowych spodni, ale nie mieli mojego rozmiaru, wszystkie za małe. Zrezygnowany wracałem, gdy zawołał mnie sprzedawca, ten którego zaczepiłem na początku. Machał ręką, że jest że ktoś ma i że mogę kupić – krzyczał trochę chaotycznie, ale zrozumiałem. Wszedłem we wskazane miejsce, a na stoliku leżały już przygotowane dla mnie igły i nici. Jestem pewien, że nie tylko ja szukałem, że po pierwszym pytaniu sprzedawcy zaangażowali się, żeby pomóc znaleźć mi ten zestaw.
Pożegnanie nad jeziorem Sevan
O trzeciej w nocy samolot. Pożegnanie wyjątkowe, nad jeziorem Sevan, jednym z najwyżej położonych jezior na świecie – największym w całym Kaukazie. Okolica przepiękna, ale i niebezpieczna, tylko sześć kilometrów do granicy z Azerbejdżanem. Czas się pożegnać, ale poza nostalgią, smutkiem, nadzieją – niczym się nie różni ten nasz ostatni wspólny posiłek od kilku innych. Tutaj jest zupełnie inna kultura jedzenia, można nic nie mieć w ustach cały dzień, ale gdy już wszystko załatwione, wszystko zrobione, można usiąść do stołu. To nie jest jednak zwyczajne siadanie do „żarcia”, to cała ceremonia.
Tutaj są biesiady. Zawsze. Jedliśmy i rozmawiamy, trwa to bardzo długo, godzinę, dwie ile trzeba. W restauracji – przy innych stolikach, zauważyłem to samo – obsługa pilnowała, żeby cały czas wszystko było na stole. Najważniejszym punktem były toasty. Każdy jakiś wznosił, to dosyć poważne, trochę może pompatyczne, ale i ceremonialne przemówienie. Tym razem klimat temu sprzyjał, wszyscy skupieni słuchali z uwagą. Oczywiście na stojąco, nikt nie przerywał. Gdy przemowa dobiegła końca, inni przytakiwali i stukali tym, co akurat piją. Mógł to być sok lub kawa – naprawdę nie musiał alkoholem. Trudno wstać po takiej jedzenio-rozmowie. Tym razem było trochę smutniej, bo się rozstawaliśmy, a naprawę zdążyliśmy się zżyć i szczerze polubić.
Szkoda, ale mam nadzieję na rychłe spotkanie. Kilka zdjęć zrobionych na skraju jednego z „trzech mórz” Armenii, najwyżej położonego jeziora na świecie (jednego z najwyżej 1916 metrów nad poziomem morza. Miejsce piękne, chociaż nieprawdopodobnie zimno. Potem do stanicy jednego z kapitanów, który pracował na tym jeziorze. Kominek zdążył nagrzać pomieszczenie, kapitan grał na pianinie. To też było niesamowite. Tak wyglądał codzienny posiłek, ale pożegnanie jest wyjątkowe. Naprawdę, aż się łza w oku kręci. Potrafią skurczybyki zrobić klimat. Z drugiej strony musieli nauczyć się żyć w górach, żyć nie tylko jedzeniem, ale też jakaś kulturą.
Kulturą prostą i przez to piękną. W toastach nie ma prostactwa, rozmawialiśmy o wszystkim, nie zawsze się zgadzając, ale jakie to ma znaczenie jeśli wciąż się lubimy?
Chciałbym tu kiedyś jeszcze wrócić. Obiecałem sobie, że już nie będę używał nazwy Górski Karabach, ale Republika Arcacha. Niech zapadnie w pamięć. Po drodze kupiłem sobie dwie plastikowe bransoletki z napisem Armenia. Niebieską i czerwoną, nosiłem czerwoną, ale została w Afryce na nadgarstku żołnierza, który tak jak oni walczy o sprawę beznadziejną.
Wojna bez sensu
Zarówno w Armenii jak i w Arcachu spotkałem się jedynie z sympatią. Są gościnni, dbają o innostrańców, gdy dostawaliśmy wizy nie wbijali pieczątek w paszporcie, tylko przypinali spinaczem biurowym do jednej z kartek, tak by można było wyjąć i pojechać do Azerbejdżanu. Pieczątka mogłaby narobić tam trochę kłopotów. Walczą o skrawek „kamieni” tego Południowego Kaukazu i naprawdę potężnych gór karabaskich. Tu w zasadzie nie ma nic, żadnych złóż, dobrej ziemi, jakiś specjalnych bogactw czy zasobów – o co wojna? Co tu takiego jest? Ot, kilka monastyrów, cerkwi i lokalnej kultury. Wojna bez sensu (jak każda, tylko ta również nie wynika z zachłanności), tu nie ma o co się bić, za co umierać, czego bronić, o co walczyć. O krajobraz? Azerzy mają taki sam – irracjonalny pełen nienawiści konflikt. Ta kumulująca w mieszkańcach wściekłość – nienawiść, przejdzie na kolejne pokolenia.
Jeśli przyjmiemy, że głównym agresorem i podżegaczem jest Turcja, to walki i pogromy trwają już od XIX, a nawet XVI wieku. Najlepiej udokumentowanego i zaraz po Holokauście, największego ludobójstwa dopuścili się Turcy w 1915 roku. Inicjatorem Genocydu był Talaat Pasza, zamordowano wtedy półtora miliona Ormian. To jednak nie był początek, w tym rejonie wrzało „od zawsze”.
W 1890 roku, blisko trzy miliony Ormian mieszkało w podbitej przez Turków Armenii Zachodniej. Korzystając z osłabienia Imperium Osmańskiego i rosyjskich planów przejęcia Konstantynopola, zażądali autonomii. W odpowiedzi, chcąc zastraszyć Ormian, sułtan Abdulhamid II zachęcał Kurdów do mordowania Ormian, założył nawet kurdyjskie bojówki konne. Do tego doszły sankcje, wysokie podatki i cała masa restrykcji administracyjnych. Doszło wówczas do wybuchu ormiańskich powstań, krwawo tłumionych przez wojska tureckie.
Według współczesnych szacunków pomiędzy 1894, a 1896 rokiem zamordowano trzysta tysięcy Ormian. Stąd wątpliwości, czy podobnie jak niegdyś Kurdami, teraz Turcja nie posługuje się Azerami kontynuując politykę eksterminacji Ormian?
Być może uda mi się jednak odwiedzić drugą stronę granicy i tam zapytać, czemu tak zajadle walczą o ten właśnie fragment Kaukazu.
Ormianie, to ludzie z własną kulturą, a ich historia sięga czasów starożytnego Rzymu. Cilicia – tak nazywał się nie tylko statek nad jeziorem Sevan, ale to też dawna nazwa państwa zwanego również Mała Armenią. Piraci Cilicyjscy byli postrachem mórz, a zwłaszcza Morza Czarnego i Śródziemnego, chociaż pływali też po Atlantyku. Kiedyś porwali dla okupu samego Juliusza Cezara, gdy ten był jeszcze młodzieńcem. Zaraz po wypłaceni okupu i uwolnieniu wziął jednak krwawy odwet.
Bardzo chciałem porozmawiać z kimś z drugiej strony granicy, niestety, było to teraz niemożliwe. Reportaż pokazuje więc jedną stronę konfliktu. I dziwną rolę oraz irracjonalną nienawiść Turków do tych właśnie ludzi. Dlaczego?
Gdy pytałem ludzi, a naprawdę rozmawiałem z wieloma, mówili, że Azerzy są gorsi od zwierząt – gdy mówiłem, że nie wszyscy, że wszędzie są ludzie dobrzy i ludzie źli, że tak po prostu jest, zawsze trafią się zwyrodnialcy – kategorycznie odrzucali ten argument. Dla nich azerskie pochodzenie czyni człowieka kimś gorszym od diabła,a od diabła gorsze jest tylko pochodzenie tureckie.
Rozumiem ich, każdy stracił kogoś bliskiego, każdy w jakimś stopniu odczuł ciężar tej nieustającej wojny. Niektórzy zginęli w sposób okropny, nieludzki. Jak na każdej wojnie, działy się tu rzeczy straszne, od zwykłych walk, przez miny pułapki, aż po tortury, ucinanie głów, pastwienie się nad ludźmi, a w tle słychać gromki śmiech w reakcji na zachowanie pełzającego człowieka, okrutnie już okaleczonego. Zanim dokończyli dzieła, jeszcze mieli ubaw, jeszcze „pobawili” się swoją ofiarą, czyli człowiekiem – cywilem, żołnierzem, nieważne – który (chciałbym w to wierzyć) był już nieświadomy tego, co się wokół i z nim dzieje.
Wojna – to raj i plac zabaw dla sadystów. Zwykle zamożniejsze strony konfliktu, „zatrudniają” najemników (wbrew pozorom są różni najemnicy. Są tacy, którzy mają zasady, pilnują niepisanego kodeksu), tu natomiast przelała się fala ludzi – sadystów, jakich dotychczas nie widziałem. Ani Mudżahedini, ani UCK nie mieli w sobie tyle okrucieństwa, żądzy krwi, chęci pastwienia się nad ofiarą na tak ogromną skalę.
Smutne, ale tak to wygląda z tej strony granicy. Jak zobaczyć tę drugą? – tego nie wiem, ale będę w jakiś sposób próbował. Nie wiem jeszcze jak, ale w końcu znajdę jakiś sposób. Zaraz wyjazd do Erewania, zresztą dzisiaj kończy mi się akredytacja Republiki Arcachu. A ja mam znowu ten sam problem, wyjeżdżam do bezpiecznej Europy, a ludzie których poznałem i polubiłem – muszą zostać. Jeszcze nie wiedziałem, że niebawem znajdę się w samym środku Afryki, z innymi i równie groźnymi problemami.
Z takich miejsc nigdy nie powraca się cało, zawsze zostaje jakaś blizna na psychice.

Poprzedni

Kryzys rządowy we Włoszech, czyli powtórka z rozrywki

Następny

Dwadzieścia jeden salw (Operacja „Transatlantyk“)

Zostaw komentarz