Z Nowym Rokiem w Afganistanie miało pozostawać już tylko 5,5 tys. żołnierzy USA, ale do chwili opuszczenia Białego Domu przez Bracka Obamę będzie ich 8,4 tys. Prezydent decyzję tę podjął pod naciskiem ministra obrony, Ashtona Cartera, przewodniczącego kolegium szefów sztabów sił zbrojnych, gen. Josepha Dunforda i generałów służących w Afganistanie.
Ci wiedzą najlepiej, że „afgańskie siły bezpieczeństwa nie są jeszcze wystarczające silne, by zagwarantować stabilność kraju”, jak swoją decyzję uzasadnił Obama. Amerykanie nie walczą w Afganistanie, tylko szkolą Afgańczyków, ale prawda jest taka, że talibowie zajmują coraz nowe obszary i dokonują coraz więcej bezczelnych i krwawych zamachów.
W czerwcu dokonali dwóch posługując się samobójcami. Najpierw jeden wysadził minibus wiozący ochroniarzy nepalskich zatrudnionych przez ambasadę USA w Kabulu. Zginęło co najmniej 14 osób. Zabici i ranni byli także przypadkowi miejscowi. Rzecznik talibów napisał, że zabito „najeźdźców zagranicznych”.
Potem dwóch talibskich samobójców uśmierciło co najmniej 27 policjantów i raniło ok. 40. Zaatakowali 3 autobusy przewożące kadetów policji, kiedy wracali z ośrodka szkoleniowego do Kabulu na urlop. Podobnie, pod koniec maja w Kabulu w wysadzonym busie zginęło co najmniej 10 pracowników sądu apelacyjnego.
Była to odpowiedź na powieszenie 6 talibskich terrorystów na początku maja. A w kwietniu, talibowie dokonali także w stolicy zamachu, w którym zginęły 64 osoby, a 340 zostało rannych. Był to najkrwawszy atak od 2011 r.
Zresztą, już w grudniu 2015 r. minister Carter ostrzegł przed ekspansją Państwa Islamskiego (PI) w Afganistanie, wyjaśniając, że i tam powstają „małe gniazda PI”. Carter podkreślał od tego czasu, że również ze względu na postępy, jakie robią w Afganistanie oddziały talibów, „kraj ten będzie nadal potrzebować pomocy USA oraz wspólnoty międzynarodowej”.
Następca Obamy będzie musieć podjąć decyzję, czy szybko uciec z resztą żołnierzy i zostawić Afganistan talibom, czy w nim ugrzęznąć.