We Francji powszechna rozpacz po masakrze, jakiej dopuścił się Mohamed Lahouaiej Bouhlel, rodem z Tunezji, rozjeżdżając 19-tonową ciężarówką-chłodnią ludzi zgromadzonych na bulwarze w Nicei z okazji święta narodowego Francji i pokazu fajerwerków.
Na miejscu zabił 84 osoby, w tym dwie polskie dziewczyny, ponad 200 zranił, w tym ok. 50 bardzo ciężko. I tak szalał przez 2 kilometry zanim zastrzeliła go policja. Państwo Islamskie ogłosiło, że zamachowiec był jego „żołnierzem”.
Ale brak pomysłu, jak nie dopuścić do kolejnego takiego zamachu, skoro we Franci mieszka 4,5 mln muzułmanów, najczęściej w zamkniętych środowiskach, które rządzą się innymi prawami społecznymi i w otaczającym świecie widzą wroga. Więc rzuci się na ulice 12 tysięcy rezerwistów policji i żandarmerii, by dołączyli do 53 tys. policjantów, 36 tys. żandarmów i 10 tys. żołnierzy już pilnujących porządku.
Bezradność władz wynika z niezdolności, czy raczej niechęci zdefiniowania problemu. Miarą tego jest oświadczenie rządu po jego kryzysowej naradzie pod przewodnictwem prezydenta Francois Hollande’a: „Francja pozostanie krajem, który szanuje swe zasady i wartości republikańskie”.
To jest woda na młyn narodowców. Przywódczyni Frontu Narodowego, Marine Le Pen zażądała natychmiast odejścia ministra spraw wewnętrznych: „w każdym innym kraju minister o dorobku tak straszliwym, jak Bernard Cazeneuve, 250 zabitych w ciągu 18 miesięcy, podałby się do dymisji”. I uderzyła: „prezydent, premier i szef MSW spędzają czas na komentowaniu zamachów, mówieniu, że uniknięcie ich było niemożliwe, prawieniu morałów tym, którzy krytykują ich zaniechania, i na pouczaniu reszty świata”.
Jej zdaniem zamach „był następstwem zbrodniczej ideologii, której pozwala się rosnąć we Francji, ideologii islamskiego fundamentalizmu”. Zażądała całkowitego wykorzenienia go. Ale, jak to zrobić, nie mówiła.