Najpopularniejsza światowa rozrywka minionego weekendu, bijąca na głowę nawet słynne ogólnoświatowe „polowanie na pokemony”, powoli zatapia się w szarzyźnie codzienności. Świat oczekuje już nowych podniet. Łatwo nie będzie – co by nie mówić, to prezydent wielkiego kraju ratujący swą ojczyznę przed puczem za pomocą Iphona, to jednak jest nie byle co!
48 godzin po nieudanym „zamachu stanu” w Turcji świat – w każdym razie świat przemawiający do nas z telewizora, z komputera, bądź z telefonicznych aplikacji – jest jednomyślny: nie wierzy, że pucz był puczem. Wszyscy, w sposób bardziej zawoalowany, bądź w ogóle niezawoalowany mówią, że to była „ustawka”. Tyle, że krwawa. W miniony weekend głowę w Turcji położyło – wedle źródeł rządowych – 265 osób, a około półtora tysiąca zostało rannych. Władze wsadziły do więzienia tysiące żołnierzy, którzy mieli brać udział w puczu. Ilu z nich przeżyje – nie wiadomo, bo przecież nie jest jeszcze jasne, czy Turcja nie przywróci – choćby na chwilę – kary śmierci. Za morderstwo pospolite nie karze się tam śmiercią od 14 lat, ale za zdradę stanu?…
Zwolniono również ponad 2,5 tysiąca sędziów.
Jeśli wierzyć władzom, że to rzeczywiście był pucz, to sędziów wyrzucono jakoś tak przy okazji… Chyba, że nie przy okazji, chyba, że listy do wyrzucenia były zawczasu przygotowane. Jeśli założymy na chwileczkę, że były przygotowane zawczasu, to przecież ktoś musiał określić kryteria proskrypcji. Same takie listy się nie piszą… No i ktoś przewidział, że mogą się przydać.
Tureckie władze mówią o puczu. A że prezydent Tayyip Erdogan został wybrany legalnie, to jego koleżanki i koledzy z NATO oraz z Rosji, na jego ręce składają wyrazy solidarności i poparcia. Słysząc jego zapowiedzi o surowej karze dla zamachowców upominają go tylko delikatnie o przestrzeganie prawa… Przecież i bez tego wiadomo, że kto, jak kto, ale prezydent Erdogan prawa przestrzega wręcz namiętnie.
Swojego głównego wroga upatruje w byłym przyjacielu, obecnie muzułmańskim kaznodziei, Fethullahu Gulenie, który uciekł mu aż do Ameryki. Ale – zdaniem Erdogana – nadal mąci. No, więc zażądał od amerykańskich przyjaciół jego ekstradycji – zgodnie z prawem, oczywiście. Tyle tylko, że żądanie skierował wprost na ręce prezydenta Baracka Obamy. Ameryka miałaby niejaki kłopot, bo coś takiemu poważnemu sojusznikowi odpowiedzieć trzeba, ale na szczęście dla niej, jak Filip z konopi wyskoczył turecki minister pracy i opieki społecznej, który się nie certolił, jak jego prezydent, tylko wprost oskarżył władze amerykańskie o – ni mniej ni więcej – o próbę organizacji w Turcji puczu. Jak to w gorącej wodzie kąpany – dał tylko sekretarzowi stanu pretekst do puszczenia mimo uszu żądania ekstradycji Gulena i – zamiast tego – poczynienia cierpkiej uwagi pod adresem władz Turcji, aby Ankara z większym umiarem wypowiadała się nt. możliwych powiązań puczystów z zagranicą i unikała gołosłownych oskarżeń pod adresem USA. John Kerry oświadczył w rozmowie ze swym tureckim odpowiednikiem, że „wszelkie insynuacje czy przypuszczenia dotyczące roli Stanów Zjednoczonych w inspirowaniu puczu są z gruntu fałszywe i mogą okazać się głęboko szkodliwe dla relacji dwóch sojuszników w NATO”. No, prościej się nie da…
Odezwał się też wróg największy prezydenta Erdogana, ów Gulen, który zwołał konferencję prasową tylko po to, żeby powiedzieć, że oskarżenia Erdogana są „kłamliwe”. Od 15 lat siedzi za granicą, nie śledzi z bliska rozwoju wydarzeń w Turcji i nie ma pojęcia, kim mieliby być jego tam zwolennicy… Do prezydenta Erdogana z taką gadką? Nie ośmieszałby się…
Jakby mało było kłopotów z samym Erdoganem, to jeszcze jest poważny problem z bazą lotniczą Incirlik, skąd amerykańskie samoloty startują do ataków na bojowników tzw. Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku. Stacjonują tam również przeznaczone do zadań rozpoznawczych niemieckie myśliwce Tornado wraz z samolotem-cysterną. Baza nie funkcjonuje, jak powinna, a to wskutek zamknięcia przestrzeni powietrznej Turcji dla samolotów wojskowych. Turecka bezpieka w samym tylko Incirliku w związku z puczem aresztowała około 100 żołnierzy…
Może ktoś mieć nam za złe, że piszemy o tym wszystkim bez przesadnej powagi, choć przecież zginęli ludzie i na pewno jeszcze zginą. Nie jest nam miło z tego powodu, ale świat mediów – świat aplikacji, portali społecznościowych, bezpośrednich transmisji telewizyjnych i natychmiastowych, przekazywanych „w czasie rzeczywistym” relacji świadków, ku zgrozie intelektualistów i filozofów zapewne też, mimo swej nowoczesności niejako cofa się w czasie. Czyż na pewno nie czują się państwo jak nasi dziadkowie, którzy zasiadali w zaciemnionej sali, przykładali oczy do okularów umieszczonych w ścianie i z zapartym tchem oglądali świat fotoplastykonu. Przed oczami przesuwają się nam kolorowe obrazy: tu strzelają, tam jadą czołgi, ówdzie latają samoloty… O, tu wyciągają żołnierza z czołgu, a tu machają turecką flagą. I coś krzyczą. Strzelają też. Słychać strzały i nawet widać pociski, jak lecą niczym świetliki. My, tu w domu, jak dziadkowie w fotoplastykonie, a tam ów nieznany groźny świat. Groźny, ale bezpieczny, oddzielony od nas przestrzenią. Bo już nie czasem – dzieje się przecież na naszych oczach, tylko, że daleko. Tak daleko, że aż niewiarygodne, że się dzieje.
Pokazuje się na ekranie jedna pani, i druga i trzecia. I ta w czarnej koronce, choć biały dzień wokół – tak, słyszała ostrzeżenia, żeby nie jechać, ale ona jedzie. Koleżanka była i wróciła, nic się nie stało. To przecież tylko fotoplastykon…
Media glajszachtują każde wydarzenie, tylko jedne natychmiast, a inne po paru dniach. Między nami a tym, co widzimy stawiają szklaną, pancerną szybę – widzimy, ale nie czujemy strachu, bólu, nie my umieramy, tylko ktoś inny umiera na naszych oczach. Nas to nie dotyczy. Zaraz wyjdziemy z fotoplastykonu i wrócimy do swojego życia. Zapomniemy, co wiedzieliśmy…
Macherzy od masowych złudzeń, od robienia wody z mózgu milionom są mistrzami w swoim fachu. Już po czasie, gdy właściwie jest po wszystkim, dociera do publiczności – a i to przecież nie do całej, że już od dwóch tygodni było czuć, że Erdogan coś szykuje. Zaczął zabezpieczać spokój za granicą. Nagle, po 9 latach szarpaniny, pogodził się z Izraelem. Przeprosił Rosję i zaczął szukać winnych zestrzelenia rosyjskiego samolotu bojowego w listopadzie ub.r. Obiecał odszkodowania dla rodzin.
A na dwa dni przed nieudanym zamachem, podpisał dwie ustawy. Pierwsza pozwala działać armii w obszarach miejskich. Więc wojsko może zaprowadzać „porządek” swoimi metodami. Zwłaszcza w stolicy Kurdystanu, Diyabarkirze i innych miastach kurdyjskich. Druga nie pozwala postawić przed sądem oficerów bez zgody władz cywilnych. Cywilny prezydent zadbał, aby wojskowi (jego wojskowi) mieli poczucie bezpieczeństwa, gdy będą rozprawiać się z opozycją.
W ogóle, zwrot, wtedy nieczytelny, nastąpił pod koniec maja, kiedy Erdogan usunął premiera Ahmeta Davutoglu, który przejawiał nieśmiałe oznaki chęci rzeczywistego sprawowania władzy, jak stanowi konstytucja, i został zastąpiony przez Binalego Yildirima, znanego z gorliwości islamskiej nie mniejszej niż Erdogan. Choć w teorii prezydent to honorowa głowa państwa, to Erdogan rządzi, a Yildirim wykonuje polecenia.
Od pierwszej minuty cały ten zamach turecki pachniał lipą. Nikt przecież nie próbował zneutralizować prezydenta i premiera, którzy mogli kierować walką z puczem z pełnym poczuciem bezpieczeństwa.
Albo więc wzięła się za tę robotę garstka amatorów, albo – raczej – prezydent Recep Tayyip Erdogan posłużył się nimi, by zmontować pożądaną prowokację i, będąc błogosławiony przez NATO, wykończyć wszystkich prawdziwych wrogów oraz tych podejrzanie mało posłusznych generałów wojska, policji, prokuratorów, sędziów. I brużdżących różnych mydłków intelektualnych, szarogęszących się dziennikarzy. A zwłaszcza Kurdów. Tych krwawo.
Na razie idzie mu nieźle. Z ważnych stolic NATO płyną słowa poparcia dla „rządu wybranego demokratycznie”. Unijni przewodniczący, Jean-Claude Juncker i Donald Tusk oraz szefowa dyplomacji, Federica Mogherini wspólnie „poparli całkowicie wybrany w Turcji demokratycznie rząd, instytucje i państwo prawa”.
Poparcia udzielają też Erdoganowi monarchie arabskie i terrorystyczny Hamas nie kalając sobie ust słowem „demokracja”, w zamian pomstując na tych, co zamachnęli się na „porządek konstytucyjny”. Pomocną dłoń podała także Rosja – deklarując gotowość do „konstruktywnej współpracy z władzami wybranymi legalnie”.
Co dalej? Wielką kampanię rozpętywania szowinizmu wielkotureckiego Erdogan rozpoczął już w sobotę. Za chwilę lub dwie przy entuzjazmie ulicy zmieni konstytucję, która da mu tyle władzy, ile zapragnie. Potem przyspieszy islamizację kraju, aby odebrać klientelę Gülenowi, który chce islamizacji pełnej i natychmiast, a nie pełzającej, jaką uprawia Erdogan. I rzecz najważniejsza: nastąpi fizyczna rozprawa z ludnością kurdyjską, aby przestała być zapleczem dla partyzantki Partii Pracujących Kurdystanu i kurdyjskiej Demokratycznej Partii Ludowej (HDP).
Bardzo nas ciekawi, jak NATO w całości i każdy jego członek z osobna, Polski nie wyłączając, odniesie się do tej sytuacji. No, bo po początkowych deklaracjach wygłaszanych co do zasady przyjdzie coś powiedzieć o konkretach, gdy na wierzch wypłyną szczegóły. Co powiemy, gdy okaże się, że drastycznie oddalają się one od naszej zachodniej demokracji, od praw człowieka i swobód obywatelskich? Wyrzucimy Turcję z NATO?