Kilka miesięcy temu pisałem o spaghetti westernach to pamiętam jaki dreszczyk emocji odczuwałem, gdy przypominałem sobie sceny z dzieł Sergio Leone, w których tajemniczy nieznajomy grany przez Clinta Eastwooda stawał przed kolejnymi przeciwnikami i następowała idealnie skomponowana scena pełna napięcia.
Emocje z podobnej sceny można było podzielić na kilka współczesnych dreszczowców. Niektórzy współcześni twórcy mogą tylko pomarzyć o podobnym napięciu w swoich dziełach. W sumie Sergio Leone również, gdyby kilka lat wcześniej nie poznał w szkole podstawowej cichego i skromnego chłopca interesującego się głównie muzyką. Tym chłopcem był Ennio Morricone bez którego szkolny kolega nie zdobyłby światowej sławy, a my byśmy nie pokochali włoskiego kina strzelanego. Niestety, urodzony w Rzymie kompozytor muzyki filmowej odszedł w poniedziałek aby zagrać ostatni koncert. Może największy.
Żeby stworzyć ścieżkę dźwiękową, nie potrzebował oglądać gotowego filmu. Wystarczał mu sam scenariusz. O współpracę z nim zabiegali najwięksi reżyserzy (w tym między innymi nasz Roman Polański dla którego Morricone napisał muzykę do „Frantica”), a już nie mówiąc o filmowcach z półwyspu apenińskiego.
Jak już wspominałem włoskiego artystę świat poznał kiedy skomponował muzykę do spaghetti westernu Leone „Dobry, zły i brzydki”, czyli początku tak zwanej w Italii „trylogii dolara”. Współpraca obu rzymian była jedną z najbardziej popularnych we włoskim kinie i mimo wyraźnych różnic w charakterach (wybuchowy Sergio i milczący Ennio) nie tylko układało im się na poziomie zawodowym, ale też i prywatnym.
Dla mnie fascynujące było to, że mimo światowej sławy Morricone nadal pozostawał skromnym i bardzo skupionym na swoim fachu muzykiem. Łącznie stworzył on lub współtworzył muzykę do ponad pięciuset filmów, a całe pokolenia kompozytorów wzorowało się na jego twórczości. Można powiedzieć, że muzyka Ennio Morricone była istotnym elementem każdej sceny jak nie dodatkową postacią w filmie.
Aby podkreślić napięcie w scenach przemocy albo stonować przebieg brutalnej walki na ekranie, zamiast pełnego, orkiestrowego brzmienia typowego dla hollywoodzkich superprodukcji z pełnym patosem używał różnorodnych efektów dźwiękowych, takich jak wycie kojotów, odgłosy stąpania konia czy gwizdnięcia. To wzmacniało wrażenie egzotyki, potęgowało efekt pustki, dodając kinu gatunkowemu szczyptę europejskiej ironii. Ta „prostota” była spoiwem w współpracy obu rzymian.
W 2007 roku został nagrodzony przez Akademię Filmową nagrodą honorową – Oscarem Specjalnym. Można pomyśleć, że taki Oscar jest w pewnym sensie pożegnaniem artysty przed przejściem na zasłużoną emeryturę (a ci złośliwi nazywają go zwyczajnie „goodbye Oscar”). Jednak nie w przypadku Morricone, ponieważ już w 2016 roku otrzymał Oscara za ścieżkę dźwiękową do „Nienawistnej ósemki” Quentina Tarantino. Uwierzcie mi, widać było po zazwyczaj spokojnym włoskim artyście ogromne poczucie satysfakcji.
Co kuriozalne nawet w okresie największej sławy nigdy nie dał się namówić na przeprowadzkę do Hollywood i naukę języka angielskiego, aby lepiej nawiązywać współpracę z wielkimi studiami filmowymi, do czego miał go usilnie przekonywać sam Dino de Laurentis – znany włoski producent filmowy pracujący przez dłuższy okres w Kalifornii. Kiedy pewna dziennikarka nie mogła się nadziwić czemu nie chce skorzystać z takiej okazji to jej prosto odpowiedział: wszystko co potrzebuję mam tutaj – w Rzymie.
Liczni reżyserzy stawiali go na równi z wielkimi mistrzami muzyki, czasami może nawet przesadzając i wywołując u samego Morricone zakłopotanie, ale to też mówi o emocjach wyzwalanych przez jego muzykę.