16 listopada 2024
trybunna-logo

Dyplomatyczna buta

Amerykańscy ambasadorowie strzelają gafę za gafą. Tłumaczyć je można jako przypadkowe wpadki, ale w swojej istocie pokazują one, jak amerykańska dyplomacja widzi relacje między Stanami Zjednoczonymi a ich sojusznikami. A może raczej – wasalami.

 

Jest takie powiedzenie, że dyplomata najpierw dwa razy pomyśli zanim nic nie powie. Do amerykańskich ambasadorów najwyraźniej się ono nie stosuje.

 

Jerozolima

Najpierw szef nowo otwartej placówki w Jerozolimie – jakby mało zła stało się na skutek decyzji prezydenta Donalda Trumpa o finalizacji przeniesienia jej siedziby z Tel Awiwu – David M. Friedman pozwolił sobie wręczyć wielkoformatowe zdjęcie, na którym wyretuszowano panoramę miasta w taki sposób, jak chcieliby je widzieć izraelscy nacjonaliści: usunięto z niego meczet Al-Aksa i zastąpiono go symulacją Trzeciej Świątyni żydowskiej. Zdjęcie ambasadora Friedmana przyjmującego to dzieło z rąk przedstawicieli żydowskiej organizacji charytatywnej Achija w Bnei Brak pojawiło się na ultraortodoksyjnym portalu Kikar Haszbat. Zostało to odebrane jako wyraz amerykańskiego poparcia dla przejęcia przez Izrael całości Jerozolimy. W kontekście niedawnego przeniesienia ambasady jest to zresztą zupełnie zrozumiała interpretacja. W konsekwencji palcówka musiała się potem tłumaczyć, że USA podtrzymują stanowisko w sprawie utrzymania status quo na Wzgórzu Świątynnym, że ambasador nie wiedział, co jest na symulacji wyobrażone i jakie implikacje wynikają z zastąpienia meczetu odbudowaną Świątynią Jerozolimską Heroda Wielkiego, której zburzenie przez Rzymian w 70 r. n.e. nota bene wyznacza koniec istnienia państwa żydowskiego w Palestynie i początek Diaspory. Tłumaczenie skądinąd mało przekonujące, bo ambasador Friedman jest znany jako przeciwnik rozwiązania opartego na dwu państwach – izraelskim i palestyńskim – i aktwny działacz organizacji American Friends of Bet El Institutions wspierającej żydowskie osadnictwo na Terytoriach Okupowanych (Zachodnim Brzegu), finansowanej m.in. przez zięcia prezydenta Jareda Kushnera. Przyjmowanie, że ktoś taki nie wie, co oznacza odbudowa Świątyni Jerozolimskiej dowodzi albo wielkiej naiwności albo braku lepszych argumentów.

 

Berlin

Następna poważna wpadka była dziełem amerykańskiego ambasadora w Niemczech, Richarda Grenella. Rozpoczął on swoją misję w Berlinie nieledwie miesiąc temu i od tego czasu już zdążył udzielić wywiadu ultraprawicowemu portalowi Breitbart w którym zapowiedział, że będzie aktywnie wspierać „twardą prawicę”. Zainicjował także niespotykaną w dyplomatycznym świecie praktykę przyjmowania w ambasadzie szefów rządów odwiedzających niemiecką stolicę (m.in. premiera Izraela Benjamina Netanjahu i kanclerza Austrii Sebastiana Kurza) – jakby nie był w niej akredytowany w charakterze ambasadora lecz miał funkcję amerykańskiego namiestnika.

Niemiecka lewica zareagowała bardzo ostro. Martin Schulz z SPD określił Grenella jako „kolonialnego urzędnika skrajnej prawicy” a deputowana partii Die Linke Sahra Wagenknecht stwierdziłą: „Jeśli rząd poważnie traktuje suwerenność demokratyczną naszego państwa, nie powinien zapraszać Grenella na rozmowy przy kawie, tylko natychmiast wyrzucić z kraju”. Zresztą, nawet dla CDU/CSU zachowanie posła jest co najmniej kłopotliwe. W konsekwencji Auswärtiges Amt znalazł się w kłopotliwej sytuacji i musiał zwrócić się do ambasadora o wyjaśnienie powodów dla których „nie zachowuje neutralności przedstawiciela dyplomatycznego”.

 

Warszawa, a raczej jeszcze Waszyngton

Przygotowująca się do objęcia placówki w Polsce nominatka Donalda Trumpa Georgette Mosbacher podczas przesłuchania w Senacie przypisała wzrost antysemityzmu w Europie ustawie o IPN i zapowiedziała, że „będzie wyrażać zaniepokojenie zagrożeniem instytucji demokratycznych w Polsce”. Polskim mediom zapowiedziała też, że będzie starać się o to, aby Polacy kupowali więcej amerykańskich towarów, co w atmosferze rozpoczynającej się wojny celnej pomiędzy USA a UE jest niedwuznacznym akcentem. Nie rzecz tu w sprawach merytorycznych – czy w Polsce praworządność jest zagrożona, czy też nie i czy Polska powinna wyłamywać się z unijnej solidarności, czy nie – ale, podobnie jak w przypadku ambasadora Grenella, o zachowanie neutralności. Polski MSZ znalazł się więc w sytuacji równie kłopotliwej jak niemiecki. Wprawdzie nie pojawiły się głosy postulujące wycofanie agrément dla pani Mossbacher, bo polskiej opozycji krytyka rządu i jego polityki do nowej ambasador raczej nie zniechęci, ale wiceminister spraw zagranicznych Bartosz Cichocki podczas swojej wizyty w Departamencie Stanu musiał kluczyć, jak tu zaprotestować (bo to musiał zrobić), a równocześnie nie obrazić Wielkiego Sojusznika, robiąc dobrą minę do złej gry udawać, że to tylko deszcz pada a Wielki Sojusznik nadal uważa Polskę za ważny kraj z którym łączą go „szczególne więzy”.

 

Dyplomatyczna buta

Truizmem i banałem jest stwierdzenie, że status dyplomaty wymaga taktu i wyczucia. Daje on bardzo konkretne przywileje, włącznie z immunitetem, ale i narzuca bardzo konkretne ograniczenia. Rzecz jasna – dyplomaci reprezentujący swoje kraje mają wykonywać zadania związane z realizacją ich polityki, a co za tym idzie, nierzadko również wiążące się z ingerowaniem w sprawy wewnętrzne państw przyjmujących i ich życie polityczne. Jeśli to jednak czynią, powinni robić to dyskretnie, bez rozgłosu, a nie publicznie się z tym obnosząc, bo tym stawiają państwo przyjmujące, choćby i sojusznicze, w kłopotliwej sytuacji a swojemu krajowi przynoszą szkodę wizerunkową. Niedawne gafy amerykańskich ambasadorów w Izraelu, Niemczech i Polsce (in spe) pokazują, że powyższe uwagi dla amerykańskich dyplomatów nie mają znaczenia. Częściowo można to tłumaczyć amerykańską praktyką powoływania na stanowiska ambasadorskie nie zawodowych dyplomatów ale osobistości zasłużone dla kampanii wyborczej prezydenta, którym arkana tego zawodu mogą być obce, ale nie wyczerpuje to istoty problemu. Bo ta leży gdzie indziej i polega na tym, jak Waszyngton patrzy na resztę świata. Nieporadni ambasadorowie tylko tę prawdę swoimi gafami ujawniają.

Poprzedni

Drogi ku niepodległości

Następny

Niech kościół się trochę podzieli

Zostaw komentarz