Formalnie ostatnia faza wyścigu o objęcie Białego Domu 20 stycznia przyszłego roku jeszcze nie zaczęła się, ale faktycznie strzał startera padł, gdy prezydent Barack Obama pojawił się u boku Hillary Clinton na wiecu w Charlotte w stanie Karolina Północna.
Żeby wrażenie było większe Clinton przyleciała do Charlotte z Obamą na pokładzie prezydenckiego samolotu Air Force One i oboje przemawiali z mównicy ozdobionej pieczęcią prezydenta USA.
Nikt już nie wątpi, że 28 lipca konwencja demokratów w Filadelfii nie odważy się wyznaczyć kogoś innego, niż panią Clinton na swojego kandydata w wyborach prezydenckich 8 listopada. A jeszcze dzień wcześniej Ameryka wstrzymywała oddech czekając na orzeczenie FBI (kontrwywiadu), czy należy Clinton postawić w stan oskarżenia za wykorzystywanie prywatnej skrzynki mailowej i serwera do celów służbowych, gdy była sekretarzem stanu.
Agenci FBI przesłuchiwali ją – dobrowolnie – przez 3,5 godziny. A potem dyrektor FBI, James Comey ogłosił, że śledztwo zostało zakończone. Nie mniej powiedział, że Clinton dopuściła się „skrajnego niedbalstwa”, wysyłając co najmniej 110 wiadomości o klauzuli „tajne” i teoretycznie mogły mieć do nich dostęp osoby nieuprawnione.
Ale to już teraz nieważne. Prezydent Obama mógł więc wychwalać Clinton jako „najbardziej wykwalifikowaną” w historii USA kandydatkę do pełnienia urzędu prezydenta. Obiecał też, że będzie „mężem stanu, z którego Ameryka będzie dumna na całym świecie”.
Fakt, Clinton była już senatorką, szefową dyplomacji, a co najważniejsze przez 8 lat patrzyła na ręce męża-prezydenta Williama Jeffersona Clintona. Nie tylko patrzyła. Wszyscy wiedzą, że bardzo aktywnie uczestniczyła w formułowaniu polityki męża.
Teraz pojawia się pytanie, które publicznie jeszcze nie padło: czy Hillary Clinton dobierze sobie na kandydata na wiceprezydenta męża?
Obama pojechał do Charlotte nie tylko, żeby zachwalać panią Clinton, ale i dowodzić, że jej pewny już rywal, Donald Trump kwalifikacji prezydenckich nie ma, że jego wypowiedzi przepełniają ignorancja i lekkomyślność, a w ogóle, że jest rzecznikiem wielkiego kapitału, który chce znieść płacę minimalną i obniżyć podatki najzamożniejszym.
Sama Clinton podkreśliła, że jej prezydentura będzie kontynuacją kadencji Obamy w Białym Domu. I nie żałowała prezydentowi pochwał, przypominając jego osiągnięcia, z reformą ochrony zdrowia na czele.