Wysoce cenione przez rząd PiS władze komunistycznych Chin, ostrzegły Waszyngton, że jest cena, którą będzie musieć zapłacić, jeśli przekroczy „czerwoną linię”, mieszając się w spór terytorialny na Morzu Południowochińskim.
Organ prasowy Komunistycznej Partii Chin, „Renmin Ribao” zakomunikował, że stosunki dwustronne z USA i stabilność w regionie są zagrożone. A chodzi o to, że Pekin odmówił wycofania swoich okrętów ze spornego z Filipinami obszaru Morza Południowochińskiego, do czego zobowiązał się w porozumieniu zawartym przy pośrednictwie Waszyngtonu. W 2013 r. Filipiny złożyły w tej sprawie skargę w Sądzie Arbitrażowym w Hadze, a teraz lada dzień oczekiwane jest orzeczenie. I raczej wiadomo jakie.
Co istotne, Chiny odmówiły udziału w procedurach sądowych i zapowiedziały, że wyroku nie uznają. A dlaczego pogróżki pod adresem USA? No, bo Pekin uważa, że za postawą Filipin i innych państw regionu stoi Waszyngton. A wyrok Trybunału Haskiego to też będzie robota USA.
„Jeśli Waszyngton, bez względu na koszty, wybierze polityczną wojnę nerwów, spowoduje to tylko jeden skutek: USA poniosą wszelką odpowiedzialność za ewentualne dalsze napięcia na Morzu Południowochińskim”, zapowiada dalej „Renmin Ribao”. I wygraża: Chiny zajmują twarde stanowisko w sprawie zagwarantowania suwerenności państwowej i integralności terytorialnej. I nie będą chcieć niczego, co do nich nie należy, ale zapewnią, że każda piędź ziemi, którą posiadają, będzie bezpieczna.
Żeby prezydent Barack Obama i Trybunał Haski mieli jasność, Chiny podjęły wielkie tygodniowe ćwiczenia wojskowe wokół spornych wysp na Morzu Południowochińskim, zamykając ogromny obszar dla cywilnego ruchu statków i samolotów.
Chińskie samopoczucie zostało wyraźnie popsute w maju, kiedy prezydent Obama złożył wizytę w Wietnamie i ogłosił tam całkowite zdjęcie zakazu sprzedaży Wietnamowi broni.
Chińskie statki rybackie niewiele sobie robią z wód terytorialnych innych państw i łowią, gdzie dużo ryb. 17 czerwca indonezyjska łódź patrolowa dała ognia ostrzegawczego w pobliżu wysp Natuna w południowej części Morza Południowochińskiego. To wersja indonezyjska. Według chińskiej, jeden z rybaków chińskich odniósł obrażenia, a kilku innych zostało zatrzymanych. I Chiny złożyły bardzo ostry protest. Był to trzeci w tym roku incydent indonezyjsko-chiński.
Chiny roszczą sobie prawo do niemal całego obszaru wód międzynarodowych Morza Południowochińskiego i budują na nim sztuczne wyspy oraz infrastrukturę lotniskową. Własne roszczenia, oprócz Filipin zgłaszają Wietnam, Indonezja, Brunei, Tajwan i Malezja. Chiny twierdzą, że morze jest, jak sama nazwa wskazuje, chińskie. Dla świata jest to tylko nazwa geograficzna. Ale Pekin dowodzi, że ileś tysięcy lat temu Chińczycy już to morze objęli w posiadanie.
W połowie czerwca szefowie dyplomacji Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN), w skład którego wchodzą Birma, Brunei, Filipiny, Indonezja, Kambodża, Laos, Malezja, Singapur, Tajlandia i Wietnam, wydali ostre oświadczenie po spotkaniu z chińskim min. spraw zagranicznych, Wang Yi, który zaprosił ich na rozmowy do miasta Kunming, stolicy chińskiej prowincji Junan. A po paru godzinach oświadczenie wycofała Malezja, która wydała je w imieniu pozostałych. Jakby przestraszyła się własnej odwagi.
Dokument głosił: „Wyrażamy głębokie zaniepokojenie wydarzeniami, które podważają zaufanie, nasilają napięcie mogące stanowić zagrożenie dla pokoju, bezpieczeństwa i stabilności na Morzu Południowochińskim. Podkreślamy znaczenie utrzymania swobody żeglugi i przelotów nad Morzem, zgodnie z powszechnie uznanymi zasadami prawa międzynarodowego, w tym Konwencją ONZ o prawie morza z 1982 r”.
Przez akwen prowadzą kluczowe szlaki żeglugowe świata; ocenia się, że wartość transportowanych tędy towarów sięga 5 bilionów dolarów rocznie.