19 listopada 2024
trybunna-logo

Będzie koalicja?

Decyzja nadzwyczajnego kongresu niemieckiej SPD otworzyła jej liderom drogę do dalszych rozmów z CDU/CSU w sprawie sformowania, na co jej lider, Martin Schulz, niezrażony destrukcyjnymi konsekwencjami Wielkiej Koalicji dla jego partii w poprzedniej kadencji, najwyraźniej ma wielką ochotę. Ale aby koalicja powstała, nie wystarczy dojście do porozumienia z chadekami. Ostateczny głos należeć będzie do szeregowych członków SPD, a ci wcale nie są entuzjastami tego pomysłu.

Na niedzielnym zjeździe Martin Schulz przywołał chyba wszystkie wyobrażalne argumenty, aby tylko przekonać delegatów do idei koalicji. Zgodnie z jego retoryką, koalicja jest koniecznością i ratunkiem dla Niemiec, koniecznością i ratunkiem dla Europy. Nie ma innego wyjścia, bo nowe wybory nie przyniosą wyniku ułatwiającego powołanie rządu. Szefowa frakcji SPD w Bundestagu Andrea Nahles zapewniała, że tym razem partia nie pozwoli wodzić się za nos koalicyjnemu partnerowi, walczyć i negocjować, aż chadecy „zaczną kwiczeć”. Udało im się. Ale głosowanie było bardzo dramatyczne i wniosek, wobec którego sprzeciwiali się ostro zwłaszcza młodsi członkowie partii, w tym przywódca jej młodzieżówki Jusos – Kevin Kühnert – przeszedł tylko niewielką większością 56 proc. głosów. To wystarczy, aby rozmowy toczyły się dalej, ale po uzgodnieniu umowy koalicyjnej zostanie ona poddana pod głosowanie wszystkich członków SPD, a tych jest pół miliona. A w tym głosowaniu umowa może przepaść, bo dla partyjnych dołów to właśnie lata formalnego współrządzenia Niemcami w charakterze partnera Angeli Merkel spowodowało dramatycznie niski wynik osiągnięty przez socjaldemokratów w ostatnich wyborach.
Kierownictwo SPD – to trzeba przyznać – nie ma już w tej chwili większego wyboru i musi przeć do koalicji, w sondażach poparcie dla SPD bowiem spada i nic nie zdaje się tej tendencji zatrzymać. Według sondażu instytutu Insa na partię zagłosowałoby już tylko 18 proc. wyborców – tylko o 4 proc. więcej niż na skrajnie prawicową, ksenofobiczną Alternative für Deutschland (AfD). Martin Schulz nie ma się więc z czego cieszyć – a z alternatywy pomiędzy wynegocjowaniem umowy koalicyjnej z chadekami, okraszonym – być może – funkcją wicekanclerza, nawet jeśli nie będzie się ona wiązała z wielkimi możliwościami wpływania na bieg wydarzeń, a nowymi wyborami, z których SPD wyjdzie z jeszcze gorszym wynikiem i prawdopodobną koniecznością rezygnacji z funkcji jej przewodniczącego, woli pierwszą. W tym jednak problem, że jest to gra va banque, bo właśnie angażowanie się w rozmowy koalicyjne nie przysparza SPD popularności wśród wyborców, a zatem im późniejsze będzie ich fiasko, tym gorszy wynik głosowania. Bo to, że w wypadku fiaska koalicji nowe wybory będą przesądzone jest oczywiste.
Chociaż, póki co, „bunt młodych” spod znaku „NoGroKo” – przez partyjną elitę nazwany pogardliwie powstaniem krasnali, został w partii udaremniony, niemiecka prasa zauważa, że to, co dzieje się w partii socjaldemokratów to ten sam proces, który doprowadził do osłabienia pozycji kanclerz Merkel: nadchodząca nieuchronnie zmiana pokoleniowa. „Schulz, Seehofer, Merkel: wszyscy oni są przegranymi wyborów powszechnych” – pisze wychodzący w Düsseldorfie dziennik „Handelsblatt”.

Poprzedni

Ministerialne monologi waginy

Następny

Liczy się głównie kasa?