Wbrew temu co gadali Balcerowicz i spółka, 30 lat temu podpisywaliśmy międzynarodowe cyrografy.
Polska ma 9 spraw w trybunałach arbitrażowych. Pozwały ją firmy, które winszują sobie z polskiego budżetu 12 mld zł. Ponad jedna trzecia z tego, to roszczenia australijskiej spółki Prairie Mining. Na 4,2 mld zł Australijczycy wycenili wartości szkód i utraconych przez spółkę zysków. Problem jednak w tym, że inwestorzy z Antypodów poprzegrywali w polskich sądach wszystkie sprawy związane z koncesjami na wydobycie węgla. A ponieważ nie zdążyli jeszcze nic zainwestować w budowę nowej kopalni, to wszczęcie postępowania w Trybunale Arbitrażowym jest dla Australijczyków jedyną szansą na wyciągnięcie wielkiej kasy za nic.
Trybunały Arbitrażowe są bowiem od tego, by rżnąć rządy biednych krajów. W unijnym raporcie przeanalizowano 127 spraw toczących się przed arbitrażami między 1994 a 2014 rokiem przeciwko krajom UE. Wniosek był jeden – najczęściej pozywane były kraje postkomunistyczne. Autorzy raportu jako ilustrację działań arbitrażu podali przypadek Rumunii, która cofnęła firmie budującej fabrykę zwolnienie z niektórych ceł i podatków, ponieważ ich udzielenie byłoby niezgodne z prawem unijnym. Arbitraż zasądził na rzecz dewelopera 280 mln euro odszkodowania, i to mimo interwencji Komisji Europejskiej, która wstawiła się za rumuńskim rządem.
Takie skurwysyństwo było możliwe z powodu biedy wchodzących do UE krajów. Żeby zdobyć zagranicznych inwestorów wschodnioeuropejskie kraje musiały podpisywać z innymi państwami dwustronne umowy o ochronie inwestycji zagranicznych. Dzięki nim, każda zmiana prawa w danym kraju rzutująca na kondycję biznesową jakiejś firmy mogła być oddana do arbitrażu z roszczeniami wziętymi z sufitu.
Amerykański właściciel niegdysiejszego polskiego producenta margaryny Kama, chce w arbitrażu od Polski 500 mln zł. Za to, że polska skarbówka zakwestionowała nabijanie kosztów, przez amerykański konsulting, przekręty finansowe i w cholerę różnych rzeczy, za które zarząd spółki kiblował. Dla Amerykanów działalność niezgodna z prawem się nie liczy. Najważniejsze, że ich zdaniem doszło do „naruszenia postanowień Traktatu o stosunkach handlowych i gospodarczych między Rzeczpospolitą Polską a Stanami Zjednoczonymi Ameryki”. A to dlatego, że skarbówka i sądy robiły swoje, czyli przeszkadzały w normalnej działalności firmy, zaś polskie przepisy były niezgodne ze standardami międzynarodowymi. Sprawa w Arbitrażu trwa od lat.
Skończyło się przed nim jednak postępowanie, przeciwko Polsce złożone przez luksemburskiego dewelopera, który zburzył zabytkowe koszary przy warszawskich Łazienkach. Zgodnie z umową użytkowania wieczystego, spółka miała wyremontować obiekt, a nie rozwalić go. Dla normalnego człowieka rozwiązanie umowy z nieprzestrzegającymi prawa Luksemburczykami było normalne. Dla dewelopera stanowiło jednak „naruszenia zasad uczciwego i równego traktowania, oraz dyskryminację inwestora zagranicznego”, za co Polska powinna zapłacić karę w wysokości niemal 105 mln zł. Arbitraż pozew tym razem wyśmiał.
Ale gdy lata temu Eureko chciało od Polski 38,5 mld złotych za niesprzedanie im 21 proc. akcji, po tym jak sprzedano ich Holendrom za 3 mld zł za 30 proc wartego prawie 28 mld zł PZU, to arbitraże roszczenie bezczelnych Holendrów łyknęły. Po tamtej akcji, na której Eureko inwestując 3 mld zł wyjęło z PZU (wraz z wartym 3,5 mld zł odszkodowaniem) ponad 15 mld zł, Polacy nauczyli się jak grać w arbitrażach. Od tej pory państwowi prawnicy znają wszystkie myki i w najgorszym wypadku przeciągają sprawy ile się da. I mimo, że przeciętny arbitraż inwestycyjny zajmuje nieco ponad trzy lata, to nasi potrafią go wydłużyć nawet do dekady.
Dlatego, choć w ilości arbitraży międzynarodowych zajmujemy zaszczytne 7 miejsce na świecie, to zagraniczni korporacyjni kombinatorzy zaczynają się nas bać. Dla Polski średni koszt procesu płacony przez pozwanego wynosi bowiem ponad 4,5 mln dol. Koszty pozywającego są ledwie 100 tys niższe. To dużo nawet jak na możliwości sporej firmy, której szanse na zwycięstwo są szacowane raptem na 41 proc.
Na dodatek, coraz częściej do ewentualnych skarżących Polskę dociera to, że jesteśmy jedynym krajem w Unii, który nie podpisał międzynarodowej konwencji mówiącej o tym, że werdykt arbitrażu jest wykonywany bez mrugnięcia okiem. Dlatego Polska jak dostanie takie orzeczenie, to musi je najpierw uprawomocnić w postępowaniu przed polskim sądem. Ten zaś może wyrok arbitrażu wysłać na drzewo.
Oczywiście firma z korzystnym orzeczeniem arbitrażu się na to wścieknie. Ale może Polsce nagwizdać. Powstanie tylko strata wizerunkowa, przed którą przestrzegają jedynie naiwni.
Po tym jak 2,3 mld dol. z odsetkami arbitraż wymierzył rządowi Ekwadoru na korzyść amerykańskiego koncernu wydobywczego Oxy za anulowanie umowy, która zagrażała interesom rdzennej ludności, o tym, że arbitraż jest niefajny zaczęła przebąkiwać nawet Bruksela. Od 6 lat w Unii toczą się rozmowy nad wypracowaniem czegoś, co będzie spełniało standardy prawa, nie zaś interesów cwanych prawników i korporacji. Na początek Unia wymyśliła, żeby na wszelki wypadek wszystkie kraje unijne rozwiązały pozawierane między sobą umowy o wzajemnym wspieraniu inwestycji. Po to, żeby żadna korporacyjna unijna łajza nie powędrowała z pozwem gdzie indziej, niż do TSUE. Jak Czesi z Turowem.
Polskie sprawy w arbitrażach, wbrew temu co opowiadają piewcy wolnego rynku, nie są zatem niczym innym jak walką z cwaniakami. O 12 mld zł też nie musimy się martwić. Statystyki arbitrażowe mówią przecież, że na każdy miliard roszczeń, przypada firmom od pozwanych rządów średnio 150 milionów. Których – jakby co – to Polska i tak nie zapłaci.
O opinie zagranicznych inwestorów też nie mamy się co martwić. Jak tylko poczują zysk, to przyjdą bez względu na wszystko.