16 listopada 2024
trybunna-logo

Szósty triumf Liverpoolu

Piłkarze FC Liverpool wygrali tegoroczny finał Ligi Mistrzów, pokonując Tottenham Hotspur 2:0

W rozegranym w sobotę na stadionie Wanda Metropolitano w Madrycie finale Ligi Mistrzów FC Liverpool pokonał Tottenham Hotspur 2:0 i po raz szósty w historii wygrał te elitarne rozgrywki. Wcześniej „The Reds” triumfowali w latach 1977, 1978, 1981, 1984 i 2005. Poziom spotkania dwóch angielskich zespołów mocno jednak rozczarował.

Drugi z finałów tegorocznych europejskich pucharów, podobnie jak rozegrany w minioną środę bój dwóch londyńskich zespołów, Arsenalu i Chelsea, o triumf w Lidze Europy, był wewnętrzną angielską rozprawą między Liverpoolem a Tottenhamem. Niestety, też okazał się piłkarskim widowiskiem na mizernym poziomie. Ekipa „The Reds” miała furę szczęścia, bo po dyskusyjnym zagraniu ręką słoweński arbiter Damir Skomina już w pierwszej minucie meczu odgwizdał na ich korzyść „jedenastkę”, którą na gola zamienił Egipcjanin Mahomed Salah. Przez następne 85 minut byliśmy świadkami chaotycznej kopaniny w wykonaniu obu zespołów, prowadzonej wedle zdawałoby się dawno już porzuconej przez wyspiarskie zespoły zasady „kopnij i biegnij”.

Kibice tymczasem oczekiwali emocji do jakich przyzwyczaiła ich zwłaszcza ta edycja Ligi Mistrzów, ale na obiekcie na co dzień wykorzystywanym przez lubujący się w brzydkiej defensywnej grze zespół Atletico zatriumfował właśnie taki futbol. Momentami aż trudno było uwierzyć, że topornie grający Liverpool to jest ten sam zespół stworzony przez Juergena Kloppa, którego porażkę w finale ubiegłorocznej edycji tak powszechnie żałowano. Tym razem niemiecki trener poświęcił na ołtarzu swojego pierwszego triumfu w europejskich pucharach piękno i fantazję w grze, zmuszając swoich graczy do pilnowania z rzemieślniczą konsekwencją dostępu do własnej bramki, strzeżonej przez Brazylijczyka Alissona Beckera. Dlatego tegoroczny finał nie był pokazem romantycznego futbolu, bo zespół „The Reds” i jego trener mieli romantycznych porażek po dziurki w nosie. W taki przecież sposób przegrali na finiszu z Manchesterem City walkę o mistrzostwo Anglii.

Oczekiwania zawiódł też Tottenham, który cały zapas futbolowego romantyzmu w grze wyczerpał w półfinałowych bojach z Ajaksem Amsterdam. Podopieczni argentyńskiego trenera Mauricio Pochettino, chociaż mieli już w swoich szeregach wyleczonego w alarmowym tempie Harry’ego Kane’a, nie potrafili przełamać żelaznej defensywy Liverpoolu. Atakowali chaotycznie, zagrywali piłkę niedokładnie, strzelali niecelnie, a jeśli już trafiali w światło bramki, to zawsze jakoś tak niefortunnie, że trafiali piłka w bramkarza Alissona. W ten sposób pomogli Brazylijczykowi zdobyć tytuł bohatera wieczoru, chociaż Alissonowi daleko było do wyczynu Jerzego Dudka sprzed 14 lat, gdy bronił karne w finałowej potyczce z AC Milan. Po takim widowisku wypada tylko prosić los, żeby w nowym sezonie w finale nie grały już zespoły z jednego kraju.

 

Poprzedni

Program przed rządem

Następny

Jest o czym myśleć

Zostaw komentarz