Epidemia koronawirusa całkowicie zatrzymała wyścigową karuzelę w Formule 1, zanim zdążyła ruszyć. Odwoływane są kolejne wyścigi i w tej chwili nikt nie jest w stanie powiedzieć, kiedy sezon się zacznie.
Nigdy jeszcze Formuła 1 nie była w takim fatalnym położeniu. Ponad dekadę temu, gdy wybuchł kryzys finansowy, zespoły też ponosiły milionowe straty, ale chociaż mogły startować, bo wyścigi można było przecież organizować. Dzisiaj jest zdecydowanie gorzej, bo w pierwszej dekadzie kwietnia nie można wykluczyć, że tegoroczny sezon w ogóle się nie odbędzie. Nawet jeśli do czerwca epidemia zostanie powstrzymana, to nie wiadomo jak długo potrwa likwidacja jej skutków. Nie od razu przecież zostaną otwarte granice, zniesione wszystkie ograniczenia w podróżowaniu, a przede wszystkim – ustąpi strach przed zarażeniem koronawirusem, co będzie miało kluczowe znaczenie dla organizatorów imprez masowych.
A Formuła 1 żyje z kibiców, zaś bez nich ściganie się traci sens nie tylko sportowy, lecz także ekonomiczny.
Z powodu odwoływania kolejnych wyścigów nie zarabiają też zespoły, które zatrudniają setki wysoko kwalifikowanych i dobrze opłacanych pracowników. W tej chwili już kilka ekip sygnalizuje zagrożenie bankructwem. McLaren, Williams i Racing Point częściowo ograniczyły zatrudnienie, korzystając z programów ratunkowych wprowadzonych w Wielkiej Brytanii. To jednak rozwiązanie na krótką metę, bo skoro szefowie wszystkich ekip zaczynają naciskać na drastyczne cięcia kosztów i sugerują obniżenie limitu wydatków ze 175 do 100 mln dolarów, to wiadomo z góry, że będą zwalniać setki ludzi, a kierowcom ciąć kontrakty. A i to najsłabszych w stawce może nie uchronić przed finansową katastrofą i opuszczeniem Formuły 1, co przy skromnej liczebnie stawce dziesięciu zespołów będzie ogromnym ciosem nie tylko dla wizerunku „królowej sportów motorowych”, lecz przede wszystkim dla sportowej atrakcyjności wyścigów Formuły 1.