30 listopada 2024
trybunna-logo

Lęk przed kompromitacją

Z niepokojem czekamy na inauguracyjny występ piłkarzy Legii w Lidze Mistrzów. Ostatnie wyniki zespołu mistrza Polski nie napawają optymistycznie przed środową potyczką z Borussią Dortmund.

Na tę chwilę kibice piłkarscy w Polsce czekali blisko 20 lat, bo tyle czasu upłynęło od ostatniego występu naszej klubowej drużyny w Lidze Mistrzów. W końcu udało się dokonać tej sztuki Legii, choć po prawdzie zespół prowadzony przez Albańczyka Besnika Hasiego miał w eliminacjach więcej szczęścia niż umiejętności. Nie sposób zaprzeczyć, że warszawianie trafiali na przeciwników słabszych i gorzej przygotowanych od siebie, ale trzeba też docenić, że żadnego meczu w drodze do Ligi Mistrzów nie przegrali. Problem w tym, że po dwóch dekadach nieobecności Legii w europejskiej elicie klubowej jej fani muszą od nowa budować swoją pozycję w tym towarzystwie, na razie jeszcze perspektywa konfrontacji z Borussią Dortmund, Realem Madryt czy w mniejszym stopniu ze Sportingiem Lizbona nie jest dla nich ważniejsza od dominacji nad krajowymi rywalami.
Dlatego porażka z Bruk-Betem Termaliką Nieciecza poniesiona w przededniu pierwszego meczu w Lidze Mistrzów zdołowała ich psychicznie i odebrała resztki wiary na dobry wynik. Zresztą statystyki drużyny trenera Hasiego w tym sezonie (pięć meczów wygranych, pięć przegranych i sześć zremisowanych) nie spełniają oczekiwań nie tylko kibiców, ale też właścicieli klubu oraz dziennikarzy na co dzień piszących i mówiących o Legii dla różnych mediów. Dla tego gremium trzynaste miejsce stołecznej drużyny w ekstraklasie zajmowane po ośmiu kolejkach jest trudnym do przełknięcia upokorzeniem.

Trener na cenzurowanym

A przecież legioniści w tym sezonie przegrali już z Lechem Poznań mecz o Superpuchar Polski oraz odpadli z rozgrywek Pucharu Polski już w 1/16 finału, na dodatek po porażce z „odwiecznym wrogiem” Górnikiem Zabrze, dzisiaj jednak zespołem pierwszoligowym, więc odebrano to jako kolejne upokorzenie. Nic dziwnego, że w Warszawie coraz częściej słychać opinie, że decyzja o zatrudnieniu albańskiego szkoleniowca to błąd, nawet po uwzględnieniu jego zasług położonych w walce o awans do Ligi Mistrzów.
Takie surowe oceny dokonań Hasiego determinują niewątpliwie kiepskie wyniki zespołu w ekstraklasie. Dwa zwycięstwa, trzy remisy i trzy porażki – tak złego startu w krajowej lidze Legia nie miała od rozgrywek 1990-91. Zakończyła je ostatecznie na 9. miejscu, ale w tamtym sezonie dotarła też w Pucharze Zdobywców Pucharów do półfinału, co jest najlepszym osiągnięciem polskiego zespołu klubowego na arenie międzynarodowej w ostatnim ćwierćwieczu.
Właściciele stołecznego klubu zapewne nie mieliby nic przeciwko powtórce z historii. Przypomnijmy, o jakie pieniądze dzisiaj idzie gra w Champions League: Za każde zwycięstwo w części zasadniczej UEFA wypłaci 1,5 mln euro, a za remis – 500 tys. Za awans do 1/8 finału kluby otrzymają po 6 mln euro, za ćwierćfinał – po 6,5 mln, a za półfinał – po 7,5 mln euro. Wygrana w finale to premia w wysokości 15,5 mln euro, a dla pokonanego zespołu 11 mln euro. To są pieniądze o które naprawdę warto się bić.
Trudno jednak zakładać, że legioniści wygrają obecną edycję Ligi Mistrzów, bo takie cuda w futbolu raczej się nie zdarzają. Gwiazdor Realu Madryt Cristiano Ronaldo sam jest wart cztery razy więcej niż wszyscy gracze Legii razem wzięci. Równie niekorzystnie dla legionistów wypada też porównanie z innym asem „Królewskich” Garethem Bale’m.

Trzeba mieć dobrą drużynę

W piłce nożnej na szczęście same nazwiska, choćby najgłośniejsze, nie grają. Także pieniądze nie są czynnikiem przesądzającym o sukcesie, ale żeby nawiązać walkę z milionerami trzeba mieć naprawdę dobrą drużynę. A Legia w tej chwili takiej nie ma, o czym świadczą jej ostatnie wyniki. Nie jest to wyłącznie wina albańskiego szkoleniowca, bo przecież nie on decyduje o polityce transferowej klubu. Owszem, w letnim oknie transferowym szefowie stołecznego klubu trochę poszaleli – z kluczowych graczy sprzedali Ariela Borysiuka, Ondreja Dudę i Igora Lewczuka, ale w ich miejsce na Łazienkowskiej pojawili się Vadis Odjidja-Ofoe, Thibault Moulin, Steeven Langil, Miroslav Radović, Waleri Kazaiszwili, Jakub Czerwiński i Maciej Dąbrowski.
Nie ulega wątpliwości, że ci piłkarze są w stanie na spółkę z Nemanją Nikoliciem, Michałem Pazdanem, Tomaszem Jodłowcem, Michałem Kucharczykiem, Adamem Hlouszkiem, Kasperem Hamalainenem i Aleksandarem Prijoviciem stworzyć mocny zespół. Może nie tak mocny by w Lidze Mistrzów wyjść z grupy kosztem Realu Madryt, Borussii Dortmund czy Sportingu Lizbona, ale na pewno zdolny do uniknięcia kompromitacji, a tego właśnie chyba wszyscy sympatycy stołecznego klubu obawiają się najbardziej. Na pewno jednak ekipę Legii w obecnym składzie personalnym stać na obronę mistrzowskiego tytułu, co przecież wciąż jest możliwe.
Najwięcej w tej kwestii będzie teraz zależało nie od Hasiego czy Żewłakowa, a nawet od tercetu właścicieli klubu, tylko od samych piłkarzy, a najbardziej od jednego z nich – Miroslava Radovicia. Jeśli Serb przejmie rządy w szatni Legii, a ma na to ogromną ochotę i chyba ogólne przyzwolenie, już w środę w spotkaniu z Borussią możemy być świadkami odrodzenia „legijnego ducha”. Już dla wicemistrzów Niemiec byłaby to niemiła niespodzianka, a co dopiero dla zespołów takich jak Jagiellonia, Lechia, czy Bruk-Bet.

Poprzedni

Wygrał US Open, zagra w Londynie

Następny

Jest sprawa