Leo Messi jest świetnym piłkarzem, ale czy płacenie mu 130 mln euro to nie przesada?
Szalejąca na świecie pandemia koronawirusa w niespełna dwa miesiące rozwaliła fundamenty, na jakich osadzał się światowy futbol. A jeden z filarów praktycznie leży już w gruzach – to wpajane nam od wielu dekad przekonanie, iż gra w piłę nożną jest dla ludzi „najważniejszą z nieważnych rzeczy na tym świecie”.
Jak bardzo była to oszukańcza teza, widzimy dzisiaj, gdy nikt nie słucha nawet skamlenia odciętych od łatwych pieniędzy piłkarskich krezusów. Puszczane do mediów straszaki w rodzaju: „Jeśli nie dostaniemy wsparcia ze strony rządu, kluby zaczną bankrutować”, albo „Brak wpływów ze sprzedaży biletów i od sponsorów zrujnuje klubowe finanse”, lub też „Kluby nie mają pieniędzy na wypłaty dla zawodników i pracowników”, dzisiaj nikogo już nie ruszają. Większość z nas jest w tarapatach znacznie poważniejszych niż piłkarze. Z powodu zakazu zgromadzeń i organizowania imprez masowych nie zarabiają choćby lokale gastronomiczne, biura turystyczne, instytucje kulturalne, edukacyjne, nawet parki narodowe są zamykane. Milionom ludzi grozi utrata pracy lub drastyczna obniżka zarobków. A między piłkarzem, któremu klub obciął lub zamroził zarobki na czas przerwy w rozgrywkach, a przeciętnie zarabiającym pracownikiem najemnym w dowolnej branży różnica jest tak wielka, że każdemu kto sobie ją uświadomi, a teraz jest na to dobry moment, musi zrodzić się myśl, że może należałoby w końcu to zmienić. A od takich myśli zaczynają się rewolucje.
Pożywkę do takich rewolucyjnych rozmyślań dają takie publikacje, jak coroczny ranking redakcji tygodnika „France Football” najlepiej opłacanych piłkarzy na świecie. W zestawieniu „FF” podawane są łączne dochody futbolowych krezusów, czyli wynagrodzenie brutto wypłacane im przez ich kluby oraz wpływy ze sprzedaży wizerunku reklamodawcom i sponsorom. Pierwsze miejsce na liście piłkarskich milionerów zajmuje Argentyńczyk Leo Messi (FC Barcelona), który w ubiegłym roku wzbogacił się o rekordowe 131 mln euro, drugi jest Portugalczyk Cristiano Ronaldo (Juventus Turyn, 118 mln euro), a trzeci Brazylijczyk Neymar (Paris Saint-Germain, 95 mln euro). W przeliczeniu na stawkę dzienną dochody Messiego wynoszą 358 tys. euro, czyli facet za kopanie piłki każdego dnia kasuje mniej więcej, niż cała masa ludzi niemal przez całe życie, i to przy założeniu, że średnio zarabiają 1000 euro miesięcznie. Ktoś powie, że wymieniona trójka piłkarzy to wyjątki, bo reszta już wcale tak dobrze nie ma. I to jest kolejne kłamstwo, które dopiero w czasach zarazy potrafimy sobie uzmysłowić.
FC Barcelona, której największą gwiazdą jest Messi, rocznie wydaje na płace swoich zawodników (oprócz sekcji piłkarskiej prowadzi też męskie i żeńskie sekcje koszykówki, piłki ręcznej i hokeja na trawie) ponad 600 mln euro – najwięcej w Europie. I taki potentat nagle ogłasza, że wszystkim swoim zawodnikom i trenerom obetnie pensje o 70 procent. W Hiszpanii nie podniósł się nawet jeden głos protestu przeciwko tej „niesprawiedliwości”. W równie bogatym Bayernie Monachium piłkarze, w tym Robert Lewandowski, bez szemrania zgodzili się na 20-procentowe cięcie płac. Z kolei w klubie Kamila Glika, AS Monaco, jego rosyjski właściciel skorzystał z regulacji prawnych we Francji i wysłał wszystkich piłkarzy na częściowe bezrobocie, co skutkuje utratą przez nich 16 procent zarobków. Państwo zapewnia w takich przypadkach rekompensatę w wysokości 5,4 tys. euro, która rzecz jasna dla piłkarzy nie jest adekwatna do utraconych zarobków. Wspomniany Glik zarabia 250 tys. euro miesięcznie, czyli straci po uwzględnieniu rekompensaty 34,6 tys. euro. Wciąż jednak na jego konto wpływać będzie grubo ponad 200 tys. euro, zatem nie dziwi, że we Francji też nikt nad piłkarzami się nie użala.
Nawet w znacznie słabiej płacącej piłkarzom polskiej ekstraklasie chwilowa zapaść finansowa nie jest aż taka straszna, jak próbuje się nam wmówić. Kluby pozbawione dochodów ze sprzedaży biletów i praw medialnych straszą nieuchronnym bankructwem, chociaż liga nie gra dopiero od 13 marca. Czy to kogoś rusza? Nie, bo nie ma powodu użalać się nad losem niespecjalnie przydatnych społeczeństwu w czasach zarazy osobników, którzy do tej pory zarabiali przeciętnie pół miliona złotych rocznie.
Piłkarze, ale nie tylko przecież oni, bo także siatkarze, piłkarze ręczni, koszykarze czy w ogóle sportowcy profesjonalni, są w sto razy lepszej sytuacji niż miliony innych ludzi. Dlatego skomlącym trzeba mówić „precz”, a hołdować tylko tym, którzy nie tylko o nic dla siebie nie proszą, ale jeszcze sięgają do swoich finansowych zasobów i wspierają innych.