22 listopada 2024
trybunna-logo

Brzęczek marnuje Lewego

W 2020 roku Robert Lewandowski wszedł w końcu na sam szczyt światowego futbolu i znalazł się w miejscu, do którego przed nim nie dotarł żaden polski piłkarz. Osiągnął więc status gwiazdy, ale jego zwarcie z Jerzym Brzęczkiem, jakiego byliśmy świadkami podczas listopadowych meczów biało-czerwonych w Lidze Narodów, nie był jednak typowym „kaprysem gwiazdora”, raczej sygnałem, że ma coraz mniejszą ochotę na grę pod wodzą tego trener. Prezes PZPN Zbigniew Boniek zlekceważył to ostrzeżenie.

Chyba nawet Cezary Kucharski nie może zaprzeczyć, że jest to najlepszy czas Lewandowskiego, który w tym roku wygrywa w cuglach niemal wszystkie plebiscyty. W wyborach na „Piłkarza Roku UEFA” pokonał z dużą przewagą Kevina De Bruyne i Manuela Neuera, w za kilka dni być może zgarnie także nagrodę dla „Piłkarza Roku FIFA”. Pewnie nawet wyraźnie mu niechętna redakcja „France Football” przyznałaby mu „Złotą Piłkę”, gdyby nie odwołała plebiscytu pod pretekstem pandemii koronawirusa, chociaż ostatnio wyszło na jaw, że prawdziwym powodem były finansowe kłopoty nierentownego pisma,. Jaki z tego wniosek? Oczywisty – czy to się komuś podoba czy też nie, Lewandowski jest jako jedyny z naszych graczy tak zwana globalną marką, czyli zawodnikiem powszechnie rozpoznawalnym na całym świecie. Nie jest to jednak zasługą sukcesu osiągniętego z reprezentacją Polski, z czego w przeszłości, po zdobyciu trzeciego miejsca w mistrzostwach świata w 1974 roku skorzystał Kazimierz Deyna, a w 1982 roku Zbigniew Boniek. Obaj, jak dobrze pamiętamy, w plebiscycie „Złotej Piłki” zajęli trzecie lokaty.
Lewy jako wartość dodana
Lewandowski od sześciu lat jest kapitanem reprezentacji, jej liderem i najbardziej rozpoznawalnym polskim piłkarzem. Poprowadził biało-czerwonych w zakończonych w ćwierćfinale po porażce w rzutach karnych z Portugalią mistrzostwach Europy w 2016 oraz w zakończonych blamażem mistrzostwach świata w 2018 roku. Po nieudanym mundialu w Rosji to właśnie „Lewy”, jako najbardziej znany piłkarz w polskiej ekipie, najbardziej stracił wizerunkowo. Niewykluczone, że być może już wtedy zaczął się zastanawiać, czy dalsze granie w reprezentacji Polski ma sens, skoro dotąd w żaden sposób nie przyczyniło się do rozwoju jego piłkarskiej kariery. A że po mundialu w Rosji akurat stuknęła mu „trzydziestka”, miał też świetny powód, żeby pod pretekstem „wypalenia” czy „zmęczenia” ogłosić koniec swojej reprezentacyjnej przygody. I nie musiałby wchodzić w duszne, pełne niedomówień i nieskrywanej wzajemnej niechęci relacje z Brzęczkiem, który wolą prezesa Bońka zastąpił w roli selekcjonera Adama Nawałkę.
Lewandowski z jakiegoś powodu jednak w kadrze został. Dzisiaj, po publikacjach nagrań rozmów ze swoim byłym agentem Cezarym Kucharskim, które odbył już po zakończeniu z nim współpracy, a stało się to formalnie właśnie po mundialu w Rosji, musiał zdać sobie sprawę, że czeka go z nim bezpardonowa walka na wielu polach, więc słusznie uznał, iż utrzymanie statusu reprezentanta kraju może mu w tej rozgrywce pomóc. Podjęcie decyzji ułatwił mu też bez wątpienia prezes Boniek, który trochę poniewczasie pojął, że tlący się od lat konflikt w dawnym „dortmundzkim tercetem”, czyli Jakuba Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka z Lewandowskim, może pod rządami Brzęczka rozgorzeć na nowo, bo spokrewniony z Błaszczykowskim selekcjoner nawet nie krył czyją stronę trzyma.
Sternik PZPN umie jednak pilnować swoich interesów, co w tym przypadku oznacza pieniądze, jakie PZPN zgarnia od licznych sponsorów i patronów biznesowych. Gdyby reprezentacja wywalczyła medale w Euro 2016 i MŚ 2018, mógłby machnąć ręką na fochy nawet takiego gwiazdora, jak „Lewy”. Lecz gdy sukcesów nie ma, trzeba dbać o niego jak o marketingową kurtę, która znosi złote jajka. Dzisiaj mało kto pamięta, że dwa lata temu Boniek szybko przeciął medialne spekulacje wokół tematu, czy Brzęczek zmieni kapitana zespołu. Lewandowski kapitańską opaskę zatrzymał, z czego zadowolony nie był, ale nie parł do otwartego konfliktu. Nic dziwnego, reprezentacja pod jego rządami gra słabo, zwłaszcza z zespołami z górnej półki, toteż selekcjoner prasę ma kiepską i media co rusz wzywają PZPN do jego dymisji.
Po listopadowym meczu z Włochami, przegranymi przez nasz zespół w żenującym stylu 0:2, Lewandowski wywołał jednak potężne zamieszanie dwuznacznym milczeniem na pytanie dziennikarza TVP o taktykę w tym meczu. Media od razu uznały to za wotum nieufności dla selekcjonera. Rozgrzanej atmosfery nie ostudził też przegrany 1:2 trzy dni później na Stadionie Śląskim mecz z Holandią. I znów do akcji musiał wkroczyć Boniek, który później w licznych wypowiedziach tak tłumaczył swoje stanowisko w tej sprawie. „Gdybym zwolnił Brzęczka, on byłby jedynym zwycięzcą. Bo zostałby skrzywdzony. Miał za zadanie awansować na Euro i utrzymać się w Dywizji A Ligi Narodów. Oba zadania wykonał. A co nam dałaby zmiana trenera, nawet na zagranicznego z tak zwanym nazwiskiem. Zapłacić mu trzeba by było miliony euro bez żadnej gwarancji na sukces, bo nie znałby piłkarzy i mógłby przegrać pierwsze mecze eliminacyjne do mundialu. Dopiero wtedy zaczęłaby się na mnie nagonka. Uspokójmy więc emocje, bo oprócz tego, że zagraliśmy ostatnio słabe mecze, nic złego z kadrą się nie dzieje. Gramy dalej” – zapewniał prezes PZPN.
Niby wszystko gra, tylko słabo
Nie minęło jednak wiele czasu, a Boniek radykalnie zmienił swoje nastawienie. W rozmowie z Rafałem Stecem dla „Gazety Wyborczej” powiedział: (…) Kapitan ma reprezentować drużynę, ma wszystko robić w jej imieniu najlepiej, jak potrafi, i grać najlepiej, jak potrafi. P Nie jest powiedziane, że jeśli Robert Lewandowski coś powie, to ma zawsze rację”. I na koniec jeszcze dowalił „Lewemu”, że w listopadowych występach w kadrze prezentował się „przeciętnie”.
Tylko nie wyjaśnił w czym tkwi przyczyna, że Lewandowski w 18 meczach za kadencji Brzęczka strzelił tylko 8 goli, podczas gdy za kadencji Adama Nawałki w 37 spotkaniach zdobył aż 40 bramek. Nie wszystko jednak da się wytłumaczyć tym, że w reprezentacji Polski gra z graczami gorszymi od Goretzki, Muellera czy Kimmicha. Problem w tym, że niemal w każdym meczu zespół grał w innym składzie personalnym i najczęściej w rozszyfrowanym już dokładnie przez rywali ustawieniu 1-4-2-3-1, z wysuniętym na szpicy Lewandowskim, którego wystarczy odciąć od podań i faulować przy każdym dojściu do piłki. Tak właśnie zagrali z nami Włosi, którzy wyciągnęli właściwe wnioski ze zremisowanego miesiąc wcześniej spotkania w Gdańsku, a także Holendrzy. Ale tak w zasadzie grają z polskim zespołem wszyscy rywale, tylko niektórzy nie są wystarczająco mocni, żeby zatrzymać „Lewego”.
Listopadowe mecze z Włochami i Holendrami, ale też z Finlandią i Ukrainą, po raz kolejny pokazały, że Brzęczek jako taktyk dość mocno odstaje od fachowców z górnej półki. I to chyba jest właśnie ten problem, na który wymowną pauzą zwrócił uwagę Lewandowski. Poza tym Brzęczek, chociaż selekcjonerem kadry jest już dwa lata, wciąż nie wyzbył się mentalności typowego polskiego trenera klubowego. Z grubsza polega ona na tym, że w klubie trener może wymyślić sobie jakąś koncepcję i dobierać pod nią zawodników, aż „zaskoczy”. W reprezentacji nie ma czasu na takie długie eksperymenty i trzeba tworzyć schemat zespołu uwzględniając indywidualne możliwości i nawyki zawodników. Jeśli się tego nie zrobi należycie, to Bereszyński przestawiony z prawej na lewą obronę jako tako wypadnie meczu np. z Bośnią i Hercegowiną, ale na pewno już nie przeciwko Włochom, Niemcom, Holendrom czy Hiszpanom.
Lewandowski chyba to dostrzegł i pojął, że na sukces tak montowanego zespołu w turnieju Euro 2021 nie ma żadnych szans, bo mimo szumnych deklaracji celem Brzęczka w tej imprezie będzie co najwyżej uniknięcie blamażu, a nie walka o medale. Nie dlatego, że brakuje mu ambicji, tylko że najważniejszym celem w 2021 roku, jaki postawił przed nim prezes PZPN, jest awans do mundialu w Katarze. Ewentualny sukces w finałach mistrzostw Europy, na który nikt nie liczy i w który nikt w Polsce nie wierzy, będzie „wartością dodaną”. A „Lewemu” akurat najbardziej zależy właśnie na sukcesie w europejskim czempionacie. Gdyby Brzęczkowi też na tym zależało, powinien pomyśleć jak najlepiej wykorzystać jego wciąż rosnący piłkarski potencjał. Niestety, wygląda na to, że woli go tłamsić, czego dowodem choćby pomysł zatrudnienia w roli asystenta Łukasz Piszczka. Szkoda, bo zamiast tracić energię na takie poboczne sprawy, w meczu z Włochami i Holendrami powinien cofnąć „Lewego” do drugiej linii, a na szpicy wystawić Piątka i Milika. Jeśli ktoś nie wyobraża sobie Lewandowskiego w roli rozgrywającego, to znaczy, że nie ma wyobraźni.

Poprzedni

Wyniki 5. kolejki Ligi Mistrzów UEFA

Następny

Real na skraju przepaści

Zostaw komentarz