Jakże było to smutne, gdy minister Macierewicz ogłosiwszy „porozumienie” z kombatantami w sprawie nie-Apelu Poległych, wziął ich pod łokieć i wyprowadził sprzed kamer, żeby nie pletli głupstw do dziennikarzy. Nie mają szczęścia powstańcy. Wtedy nie mieli szczęścia do dowódców, którzy z premedytacją posłali ich na pewną śmierć. Dziś nie mają szczęścia do swych kombatanckich władz.
W PiS-gębie nie mieszczą się już słowa szacunku dla powstańczej ofiary – puste słowa. W PiS-głowach zaś kłębią się wyprane z honoru i wstydu pomysły, by jak najobficiej powstańczą krwią podlać swoją „prawdę” o Polsce.
Minister Antoni Macierewicz ogłaszając zakończenie sporu, którego – jak twierdzi – nie było, tylko został sztucznie wykreowany przez zdradliwe media, osiągnął jednak nieosiągalne. Takiego popisu obłudy i hipokryzji dotąd nie oglądaliśmy.
Apel smoleński
Zarządził, że podczas każdej uroczystości z honorowym udziałem wojska razem z Apelem Poległych musi był wygłaszany tzw. „apel smoleński”. Jeśli organizatorzy jakiejś państwowej uroczystości chcą mieć asystę wojskową, muszą ten warunek przyjąć bez dyskusji. Że minister nie żartuje przekonali się jako pierwsi organizatorzy obchodów Poznańskiego Czerwca.
Pani premier Szydło od razu się ten pomysł bardzo spodobał. Córka Lecha Kaczyńskiego nie podzieliła jednak jej entuzjazmu. W każdym razie decyzja ministra Macierewicza istniała publicznie, on był jej autorem i jej bronił, gdy wywoływała oburzenie i spory. To nie był jakiś wymysł mediów…
Nie inaczej było ze zbliżającą się rocznicą Powstania Warszawskiego. Po upchnięciu kolanem „apelu smoleńskiego” podczas obchodów Poznańskiego Czerwca, teraz postanowiono „smoleńskich” podłączyć pod powstańców warszawskich. Oczywiście – każdy wie, że chodzi przede wszystkim o Lecha Kaczyńskiego. Jasne (myślę, że nie tylko dla mnie), że ów szantaż trumienny, którego jesteśmy świadkami, ma na celu wykreowanie tego skromnego dr hab. do roli „bohatera narodowego”. Jednak, tak jak nigdy nie był „profesorem”, tak nigdy nie będzie „bohaterem Powstania Warszawskiego”. Wszystkie próby uczynienia go nim, to bezczelna i zawstydzająca uzurpacja. Lech Kaczyński wystarczająco zasłużył się powstańcom, doprowadzając do powstania Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie trzeba go jeszcze wpychać na barykady, bo to uwłacza i barykadom i jemu samemu. Zapewne nie chciałby być takim „bohaterem”.
Ale nie tylko Lech Kaczyński jest ofiarą panamacierewiczowskich kombinacji historycznych. Ostatnio z tego najbardziej nieracjonalnego, kto wie, czy nie wywołanego pod wpływem zdrady agenta NKWD zrywu zbrojnego Polaków, na oczach całej Polski uczynił „największą bitwą II wojny światowej”.
Przypomnijmy w tym miejscu, co mówił o Powstaniu jego historyk, profesor Jan Ciechanowski, jego uczestnik, autor fundamentalnego dzieła „Powstanie Warszawskie”, dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych.
„Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że za te słowa zostanę przez fanatyczną polską kato-prawicę potraktowany jako wróg narodu polskiego, komuch, zdrajca, buc, mason, itd. itp. To oczywiste, bowiem to właśnie ona w ciągu tych 65 lat za wszelką cenę chciała wbić Polakom do głowy mit o Powstaniu Warszawskim jako o bohaterskim zrywie Polaków przeciwko niemieckiemu najeźdźcy i nadchodzącym ze wschodu hordom bolszewików. Naprawdę Powstanie Warszawskie było zbrodnią na mieszkańcach Warszawy, a zarazem moralnym (jedynie!) ich zwycięstwem. Oczywiście Kościół katolicki zawłaszczył to moralne zwycięstwo tworząc podwaliny pod kolejny katolicko-narodowy mit. Tak jak było to z mitem o „cudzie nad Wisłą”, który jest obelgą dla bohaterstwa i inteligencji żołnierza polskiego walczącego z przeważającymi siłami wroga. Bo to nie Matka Boska osłaniała nasze wojska swym płaszczem, jak to widzimy na propagandowych obrazkach z tego okresu, ale mądrość naszych dowódców, męstwo żołnierza, operatywność i inteligencja wywiadu zadecydowały o sukcesie polskiego oręża. Takich pseudo-cudów w naszej historii jest więcej, ale to już inna bajka.
Powtórzę zatem to jeszcze raz – decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego była zbrodnią wojenną, która woła o rozliczenie i napiętnowanie winnych, a nie świętowania kolejnej rocznicy. […]
Doprowadzenie do wybuchu Powstania Warszawskiego było jednym z największych błędów popełnionych przez dowództwo AK. Ten zryw nie miał najmniejszych szans powodzenia. Bohaterski zryw był nonsensem skazanym na niepowodzenie ab ovo. Przeciwko garstce słabo uzbrojonych bojowników, harcerzy, młodzieży i dzieci stały zaprawione w bojach jednostki SS i Wehrmachtu. To mogło skończyć się tylko w jeden sposób – masakrą bojowników, ludności cywilnej i zagładą miasta.
Już podczas powstania zastanawialiśmy się, jak to się stało, że doszło do jego wybuchu. Poszliśmy w bój bez broni. Gdy 1 sierpnia moja kompania nacierała na gmach Sejmu, na 170 ludzi mieliśmy 3 karabiny, 7 pistoletów, 1 pistolet maszynowy strzelający tylko ogniem pojedynczym i 40 granatów. Jak zobaczyliśmy, że właściwie nie mamy broni, to pytaliśmy dowódcę: z czym do gości? Ale byliśmy zdyscyplinowanymi żołnierzami – na rozkaz stanęliśmy do walki i na rozkaz ją zakończyliśmy – mówił Ciechanowski.
200 tys. ludzi zginęło, 500 tys. wygnano i skazano na poniewierkę. Miasto zrównano z ziemią”.
Do 14 lipca 1944 roku Tadeusz Bór-Komorowski w ogóle nie myślał o powstaniu w Warszawie. W depeszy do Londynu z tego dnia stwierdził nawet, że doprowadziłoby to tylko do wielkich strat. Zmienił zdanie o 180 stopni 21 lipca po spotkaniu z Tadeuszem Pełczyńskim i gen. Leopoldem Okulickim, przyjmując ich argumenty o załamaniu Wehrmachtu i zbliżaniu się Sowietów. Zdaniem Ciechanowskiego, wielki wpływ na decyzję Bora miał gen. Okulicki, który parł do powstania.
Prof. Ciechanowski zgadza się z oceną gen. Władysława Andersa, który wybuch powstania określił jako „nieszczęście” i „zbrodnię”. Swojego poglądu na rolę generała Okulickiego też nie ukrywa. Fakty historyczne są zresztą dla tego jednego z najważniejszych ludzi w dowództwie Powstania Warszawskiego nieubłagane.
Warto też pamiętać, że, gdy młodzi chłopcy i dziewczęta ginęli bezbronni w starciu z wielką siłą militarną, żaden z głównych dowódców Powstania nie poległ w walce.
W 1944 r. powstańcy nie mieli szczęścia do wodzów, którzy dla iluzorycznych, nierealnych w danym momencie korzyści politycznych skazali ich na pewną śmierć. Nie mają też szczęścia do swoich współczesnych kombatanckich przywódców. Stali koło min. Macierewicza i przed kamerami, jak potulne barany słuchając podyktowanego im wyroku, który Macierewicz nazywał „kompromisem”.
Red. Piotr Krasko najcelniej opisał ich rolę w tym i w każdym innym sporze wokół Powstania. – To nie jest zaszczyt dla powstańców warszawskich, że stanie obok nich asysta wojskowa. To zaszczyt dla asysty wojskowej…
Niestety reprezentanci Powstańców nie zrozumieli jego słów. Swoją obecnością przy Antonim Macierewiczu autoryzowali kolejne „kłamstwo powstańcze”. Choć, jako żołnierzom należy im się Apel Poległych, zgodzili się na wynalazek pana Macierewicza, na „apel pamięci” – czyli nie wiadomo na co. Rozsunęli swoich kolegów w kwaterach powstańczych, żeby pan Antoni wcisnął między nich Lecha Kaczyńskiego, jedną z 96 ofiar katastrofy lotniczej z 2010 roku, brata obecnego naczelnika państwa.