Do napisania poniższych refleksji skłonił mnie artykuł Andrzeja Namysłowskiego „Wybory: czy mogło być jeszcze lepiej?” zamieszczony w numerze 244-245 „Dziennika Trybuna”.
Tytuł zawiera tezę, że wybory partiom opozycji powiodły się i z tym nie zamierzam polemizować. Autor jest łaskaw podkreślać przede wszystkim sukces opozycji we wspólnej walce o przewagę w Senacie. Tu też trudno o polemikę, jednak zwrócić uwagę należy, że tak nowe PSL, jak i lewica oraz kandydaci niezależni dołożyli do senackiego sukcesu co prawda niewiele, to jednak gdyby tej grupy senatorów nie było, to PiS zachowałoby przewagę w Senacie, a marszałek Karczewski nadal mieszkałby w strzeżonej służbowej willi.
Przypomnę, że „pakt senacki” de facto polegał na wypełnieniu przez kandydatów lewicy i PSL miejsc na listach w tych okręgach, w których Koalicja Obywatelska nie wystawiła reprezentantów. Nie była to wolna wola ludowców i lewicy, ale wynik negocjacji zwieńczonych tzw. „paktem senackim”. We wszystkich okręgach startowali więc kandydaci PiS mając przeciwko sobie jednego kandydata wspieranego przez KO, PSL i porozumienie sygnowane szyldem SLD. Ponadto w niektórych okręgach startowali tak zwani kandydaci „niezależni” z własnych komitetów.
PiS uzyskał 48 mandatów, KO 43, nowe PSL 3, lewica 2 i niezależni 4. Ta czwórka niezależnych pokonała więc nie tylko kandydata PiS, ale też kandydata wystawionego w uzgodnieniu partii opozycji. Jeden okręg wszakże był wyjątkowy – sądecko-gorlicki – gdyż tam opozycja nie wystawiła swego kandydata. W szranki stanęli dwaj politycy o PiS-owskiej proweniencji. Pierwszy, z własnego komitetu, to były senator z kilkunastoletnim stażem w PiS, z tej partii niedawno usunięty; drugi – jego były asystent i kierowca, o połowę krótszym stażu partyjnym, ale za to wskazany przez PiS. W ramach rozmów o „pakcie” SLD zgłaszało swego kandydata, którego nazwisko raz po raz podchwytywały media. Przecieki przemiennie podawały siedem nazwisk kandydatów lewicy (w tym kandydata z Sącza), innym razem raz tylko sześć, już bez tego nazwiska. Ostatecznie stanęło na sześciu. Do miejscowej prasy przeciekły wypowiedzi szefa powiatowych struktur PO, który namawiał do niewystawiania kandydata opozycji, a cichego wspierania „buntownika” przeciwko nominatowi PiS. Jak widać przekonał władze centralne wszystkich układających się stron. Być może miał to być współczesny „eksperyment sądecki”. Nie powiódł się.
Autor przywołanego artykułu snuje rozważania, jak mogłyby się ułożyć wyniki wyborów do Sejmu, gdyby zaistniał także opozycyjny „pakt sejmowy”. Nie jestem zwolennikiem rozważania co by było gdyby, odnotuję więc tylko, że wedle jego obliczeń opozycja uzyskała by o siedem mandatów więcej, w tym jeden w Nowym Sączu. To skłoniło mnie do próby znalezienia odpowiedzi, co mogłoby się zdarzyć, gdyby jednak walka o prawo startu kandydata z lewicy w Sączu była skuteczna. Nie ma oczywiście jednoznacznej, sprawdzalnej, odpowiedzi na takie pytanie, jak zmieniłoby to wynik rozgrywki pomiędzy dwoma reprezentantami tak naprawdę kandydatami PiS. Trudno bowiem od kilkukrotnego senatora szyld PiS-u odłączyć. Sądecczyzna była – powtórzmy bo to ewenement – jedynym okręgiem w kraju, w którym opozycja nie wystawiła kandydata. Dlatego właśnie był to jedyny okręg z niespotykaną nigdzie indziej tak dużą ilością głosów nieważnych – blisko 20 tysięcy. W powiecie sądeckim, gorlickim i w mieście Nowy Sącz (czyli w okręgu senackim) kandydaci do Sejmu z PO, PSL i SLD zdobyli nieco ponad 55 tysięcy głosów; kandydaci Konfederacji prawie 13 tysięcy. Czy te blisko 70 tysięcy – otrzymałby opozycyjny kandydat do Senatu? Na pewno tak. Czy dostałby ich więcej? Zapewne. Czy wygrałby? Może tak, a może nie, ale szansy ku temu nawet nie stworzono.
Na koniec cytat z Gazety Krakowskiej z 25 października 2019: „Po publikacji wyników wyborów, a zwłaszcza ilości głosów nieważnych, w komentarzach wiele osób przyznało się, że oddało pusty głos. Inni dopisywali adnotację „żaden”. Były też zarejestrowane przypadki, że wyborcy po odebraniu karty z nazwiskami do Senatu, chcieli ją zwrócić. […] elektorat opozycji był rozczarowany, że nie miał swego kandydata.” Tak więc nie o ten jeden, nie całkiem pewny, mandat z Sądecczyzny mi chodzi, nie o zawiedzione nadzieje niedoszłego kandydata, a o kilkadziesiąt tysięcy zawiedzionych wyborców pozostawionych bez możliwości głosowania zgodnie z przekonaniami.
A poza tym, należy gratulować partiom lewicy nie tylko wejścia do Parlamentu, po czterech latach nieobecności, ale skali tego sukcesu. Choć, jak z powyższego wynika, w zasięgu były jeszcze dwa prawdopodobne mandaty z Sądecczyzny, jeden do Sejmu, drugi do Senatu.