22 listopada 2024
trybunna-logo

Wysiłek słabej pamięci

z okazji 76 rocznicy kapitulacji Powstania Warszawskiego

Policzyłem. Od 2004 roku opublikowano 14 moich artykułów wspomnieniowych poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, w których opowiadałem o fragmentach Powstania, poprzedzającej go harcerskiej konspiracji, i pobycie w niewoli po jego kapitulacji. Pierwsze – pt. „Jak to było naprawdę” w czasopiśmie ”Oświata i wychowanie”, nr 7 z 2004 roku, ostatnie w tym roku, w „Angorze” z 9 sierpnia pt. „Uciekający jeńcy” i Trybunie z 3 sierpnia pt. „Leniwy cynik w Powstaniu Warszawskim”. Niektóre pisałem „na zamówienie”, bo w miarę upływu lat coraz mniej było i jest uczestników Powstania, którzy mają pewne doświadczenie z „przelewaniem myśli na papier”.

Pisałem bez studiowania dostępnej literatury, bo z doświadczenia wiem, że wtedy człowiek inspiruje się przeczytanymi informacjami i zaczyna uważać je za swoje. Opierałem się wyłącznie na własnej pamięci, niestety zawsze słabej i dodatkowo podziurawionej już po Powstaniu. Czytelnicy, którzy byłi łaskawi przeczytać cos z tej części mojej „twórczości”, wiedzą, o co chodzi, bo o tym wspominałem. Zamiast wyjść z Powstania z „bohaterskimi” ranami, dałem się bezsensownie zasypać gruzem w czasie pobytu w niewoli w mieście Munchen Gladbach w Westfalii, w niewielkim domku całkowicie przewróconym wybuchem amerykańskiej bomby, zrzuconej w czasie dywanowego nalotu. Słynna niemiecka jakość tym razem się nie sprawdziła, bo dom rozleciał się w całości – od drugiego piętra do piwnicy, w której się schroniliśmy. Przysypało mnie dokładnie, nie mogłem się ruszyć, ale część głowy miałem wolną i mogłem oddychać, coraz bardziej ubogim powietrzem. Odgrzebywali nas ręcznie koledzy z obozu ok. sześciu – siedmiu godzin. Badający mnie niemiecki felczer, a po kilku miesiącach kanadyjscy lekarze, powiedzieli, że w wyniku czasowego niedotlenienia mogę mieć kłopoty, z tzw. pamięcią wsteczną, czyli moim życiem przed zasypaniem. Mieli rację. Mam rzeczywiście ogromne luki w pamięci x okresu dzieciństwa, lat szkolnych, okupacji, konspiracji i Powstania. Pamiętam głównie epizody, w których coś mnie bardzo zmartwiło, przestraszyło, wzruszyło, albo ucieszyło.

Postanowiłem więc napisać ostatni artykuł z okazji rocznicy Powstania (w tym przypadku– kapitulacji) robiąc rachunek sumienia – powiedzieć, co dokładnie pamiętam i jestem tego pewien. Co pamiętam tylko w zarysie, ale wiem, że się zdarzyło. I czego nie pamiętam mimo, że powinienem.

Konspiracja w czasie okupacji

Chodziłem w czasie okupacji do szkoły Zgromadzenia Kupców w Warszawie i na nielegalne „komplety”, organizowane przez moje przedwojenne Gimnazjum i Liceum im. Wojciecha Górskiego. W tej pierwszej, bliżej mi nieznany kolega, zapytał w końcu 1941 roku, czy „coś robię”?. Czy gdzieś należę? Bo on ma kontakt z harcerską organizacją oporu, nazywaną Szarymi Szeregami. Może mnie zaprosić na spotkanie grupy członków, organizowane w jego mieszkaniu.

Przed wojną byłem harcerzem, więc oczywiście poszedłem. Pamiętam gdzie – na ul. Dobrą, duże mieszkanie w czynszowym domu. Zbiórka miała charakter harcerski i przyszedł na nią zwierzchnik o pseudonimie Ryszard (Michał Filipowicz), który odebrał ode mnie przyrzeczenie, uzupełniane elementami przysięgi żołnierskiej. Potem było kilka spotkań w innych mieszkaniach na Powiślu. Na niektóre też przychodził Ryszard. Wtedy omawiano zadania, jakie przed nami stawiano.

Po jednym z końcowych spotkań z tą grupą wyszedłem razem z Ryszardem, naruszając reguły konspiracji. Powiedział, że ma w stosunku do mnie szersze zamiary. Ma zbyt dużą lukę w śródmieściu i chce, abym tam zorganizował drużynę z miejscowych chłopców i – ewentualnie – także dziewcząt. Powinno być cztery zastępy po 5-6 osób, czyli w sumie nie więcej niż 25 osób w drużynie. Tą rozmowę pamiętam niemal dokładnie, bo byłem oczywiście dumny z okazanego zaufania. Już na drugi dzień przystąpiłem do „rekrutacji”.

Szło dobrze. Z reguły nieprzeciętnie inteligentni chłopcy pochodzili z różnych środowisk, ale wszyscy mieszkali w Śródmieściu. Poznawałem ich i „sprawdzałem” w szkole, na kompletach, a także w „życiu towarzyskim” na moim podwórku. Zwerbowałem też cztery dziewczyny – dwie z zaprzyjaźnionych tzw, dobrych domów i dwie z jednego z burdelików na Chmielnej. Jako 16-letnie rarytasy „obsługiwały” głównie niemieckich oficerów. Nikt ich do tego nie zmuszał. Same wybrały ten „zawód”, po ucieczce ze strefy okupowanej przez ZSRR. Przyprowadził je do nas jeden z chłopców, który mieszkał obok tego przybytku. Mówiły nieźle po niemiecku i czasem zwierzenia bardziej zaprzyjaźnionych oficerów, odwiedzających je kilkakrotnie, pozwalały na weryfikowanie informacji o ruchach wojsk. Przynosiły mi te informacje, przekazywałem je Ryszardowi a on dalej – chyba do wywiadu AK. W Powstaniu były sanitariuszkami, ale nie wiem, w jakim oddziale.

Ryszarda spotkałem po wojnie, w 1949 roku. Stąd znam jego nazwisko. Bywaliśmy u siebie jak wróciłem do Warszawy. Spotkałem też wówczas u niego Kuropatwę, nazywanego też Gozdalem – jeszcze wyższego dowódcę, – który kilka razy wizytował zbiórki zastępów mojej drużyny. Ale jego nazwiska nie pamiętam. Spotkałem tam też Wojtka Borsuka (na odmianę nie pamiętam pseudonimu), który był w mojej drużynie do Powstania.

Co robiliśmy w tej najmłodszej harcerskiej konspiracji i co pamiętam? W telegraficznym skrócie:
– malowanie słynnej dzisiaj kotwicy, wszędzie, gdzie w naszej dzielnicy udawało się to robić.. Ja malowałem sporym pędzlem maczanym w lepiku. Trzy ruchy zabierały trzy sekundy. Byli tacy, którzy robili sobie szablony – wychodziło bardziej ostro, ale poza kubełkiem z lepikiem i pędzlem, trzeba było jeszcze ukrywać i przenosić szablon.
– siedzenie z wędką nad Wisłą i liczenie pociągów i wagonów ze sprzętem wojskowym i wojskiem. Robiliśmy to stale i przekazywaliśmy wyniki przez Ryszarda, do AK.
– ochrona sygnalizacyjna nieznanych nam większych akcji, polegająca na obserwacji konkretnych ulic i sygnalizowanie (czapką, gestem, głośnym wołaniem uzgodnionego imienia), pojawienie się patrolu niemieckiego lub polskiej policji.
– nieustanne szkolenie „łącznicze” polegające na pogłębianiu znajomości Śródmieścia, Powiśla i bliskiej Woli, Poszukiwanie domów przejściowych i zespolonych podwórek, pozwalających na pokonywanie znacznych odległości, bez wychodzenia na ulicę.
– ćwiczenia w okolicznych lasach, Głównie strzelanie z wiatrówek do podwieszonych na drzewach celów. Byłem niezły w tej konkurencji.
– naklejanie lub rysowanie napisów przed kinami – „Tylko świnie siedzą w kinie”. Z miernym skutkiem. Raz rozpylałem gaz łzawiący w kinie Atlantic na Chmielnej i sam po tym przez dwie godziny płakałem.

Ostatni fakt, który pamiętam z okresu konspiracji, to skierowanie przez zwierzchników do szkoły podoficerskiej WIARUS. Pamiętam niektóre zajęcia, organizowane w budynku gimnazjum na ul. Śniadeckich. Uczono m.in. podstaw strategii, psychologii dowodzenia, i zapoznawano z podstawowymi rodzajami broni ręcznej. Przynoszono ją w kilku częściach i składano na miejscu. Pamiętam, że tak poznałem Visa, klasyczny niemiecki karabin Mausera i Błyskawicę, polskie naśladownictwo angielskiego Stena.
Pamiętam też ćwiczenia, które zorganizowano w lasach w rejonie Marki – Struga – Radzymin. Było kilkunastu chłopców. Jechaliśmy kolejką wąskotorową, znaną z piosenki „Od Warszawy aż do Marek zapie …… samowarek”. Strzelaliśmy znowu z wiatrówek, ćwiczyliśmy czołganie, był prowizoryczny tor przeszkód. I pamiętam epizod, który można nazwać patriotycznym. Wracaliśmy zmęczeni i spragnieni. Woda z manierek dawno się wyczerpała. Trafiliśmy na mały sklepik, chcieliśmy kupić coś do picia. Milczący właściciel wziął niedużą beczkę, nalał do niej pompą zimniej wody i wlał duże trzy butelki soku malinowego. Piliśmy do oporu. Przed wyjściem zapytaliśmy, ile mamy zapłacić. „Od polskiego wojska nie biorę pieniędzy” powiedział właściciel i każdemu uścisnął rękę na pożegnanie.

Powstanie

Trzy pierwsze epizody z Powstania zachowane w mojej dziurawej pamięci zaczynają się od tego, że nie przyszedł łącznik, który miał przynieść rozkazy dla mojej drużyny. U mnie w domu czekałem na niego razem z jednym z zastępów – łącznie 7 osób. Czekaliśmy do 18.00. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego nie przyszedł. Po 18.00 postanowiłem więc wykonać rozkaz rezerwowy i nawiązać kontakt z jednym z oddziałów AK, który już zaczął działać. Tym najbliższym był sztab Batalionu Kiliński, który zajął jakieś biuro na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej.

Dyżurny oficer, do którego się zgłosiliśmy informując, że jesteśmy z Szarych Szeregów i mamy przeszklenie łącznicze, był wyraźnie zadowolony. Właśnie brakowało mu łączników. Od razu przyjęto od nas przysięgę wojskową i dano pierwsze zadania.

Tej nocy w ogóle nie spałem. Wysyłano mnie kolejno do oddziałów w pobliżu dzisiejszego dworca centralnego, Zachęty, na zapleczach Nowego Światu. Rano zasnąłem na jakimś biurku. Obudził mnie hałas głośniejszych, nerwowych rozmów. Zrozumiałem, że czołgi wjechały w ulicę Szpitalną i trzeba je zatrzymać. I to jest drugi epizod, który pamiętam.
Pobiegłem z innymi ulicą Jasną do Sienkiewicza i w lewo, do Szpitalnej.

Przy wyjściu z budynku ktoś dał mi butelkę z naftą (a może z benzyną?) z lontem ze szmatki. Na Szpitalnej rzeczywiście były dwa czołgi. Pierwszy z nich już się palił. Rzuciłem w niego butelkę, zapominając z podniecenia zapalić lont. Ale nie miało to znaczenia, bo butelka trafiła w płomienie i je wzmocniła. Drugi czołg się cofnął i odjechał ulicą Warecką. Ten niezręczny rzut butelką był początkiem moich „osiągnięć” w Powstaniu.

W ciągu dnia trochę spałem na biurku i chyba tylko raz wysłano mnie z amunicją do oddziału przy alejach Jerozolimskich.

Dopiero wieczorem – i to jest trzeci epizod – znacznie starsza ode mnie łączniczka otrzymała zadanie, aby doprowadzić mnie do tzw. 9 SOPU (Służba ochrony Powstania, która miała być rodzajem żandarmerii, ale stała się oddziałami liniowymi). „Przeskoczyliśmy” Marszałkowską i przez palące się ulice w pobliżu Placu Grzybowskiego doszliśmy do bliskiej Woli.

Tam znaleźliśmy 9 SOP

Co pamiętam z dalszych dni powstania?
– wielokrotnie przejścia właśnie do 9 SOPu, który stopniowo wycofywał się w stronę Centrum. Uchodziłem za specjalistę od tego kierunku.
– wielokrotne przejścia na drugą stronę Alej Jerozolimskich, ale nie pamiętam, do kogo i gdzie. Pamiętam natomiast, że po pierwszym przejściu zatrzymałem się w drodze powrotnej i pomagałem nosić płyty chodnikowe do budowy dwustronnej i nieco zagłębionej barykady.
– dwukrotne przejścia kanałami na Starówkę, – przy czym pierwsze, wobec wysokiego stanu wody w kanale pod Marszałkowską, zaczęło się od włazu na ulicy Mazowieckiej przy Placu Napoleona, do kanału o wysokości 60 cm. Czołgaliśmy się tym kanałem aż do burzowca pod Królewską. Obciążony wiszącym na piersiach plecakiem z rozkazami, amunicją i kilkoma listami z poczty harcerskiej, miałem pierwszy w życiu atak strachu. Pamiętam, że po wyjściu na Starówce włazem na Daniłowiczowskiej miałem wysoką gorączkę i serdecznie zajął się mną porucznik „Wacek” z batalionu Zośka. Znałem go z konspiracji i też spotkałem go po wojnie. Stąd wiem, że nazywał się Wacław Micuta.

– też kilkakrotne przejście kanałami na Powiśle. Tam doręczałem i odbierałem tylko koperty z rozkazami i meldunkami.
– powrót z jednego przejścia do 9 SOPu, kiedy na Świętokrzyskiej spotkałem grupę chłopców niosących mego ojca (kpt. Macedończyk), rannego kulą z karabinu maszynowego nurkującego Sztukasa. Niestety – nie przeżył
– zdobycie PASTy. Też wracałem z trasy i obserwowałem wyprowadzanie niemieckich jeńców.
– przy przeskakiwaniu Marszałkowskiej przestrzelono mi bufiastą, zamszową bluzę na plecach. Poczułem uderzenie, nic nie bolało i dopiero po drugiej stronie ulicy ktoś mi powiedział, że mam dwie dziurki na plecach.
– kilka dni przed kapitulacją bliski wybuch pocisku z granatnika za jedną z barykad. Kilkanaście drobnych odłamków i ziaren piasku utkwiło mi w prawej nodze. Dziewczyny – sanitariuszki mozolnie to wydłubywały, zalały wódką i obandażowały.

Nie pamiętam dokładnie, po ilu dniach (25-30?) opuściłem batalion Kilińskiego i zameldowałem się w placówce batalionów harcerskich, też na ul, Świętokrzyskiej, bliżej Mazowieckiej. Miałem z nią kontakt wcześniej, ale z Kilińskiego nie chcieli mnie zwolnić. Rozkazy przejścia na Starówkę otrzymywałem już z tej placówki.

Pamiętam, że poza wycieczkami łączniczymi uczestniczyłem jeszcze kilkakrotnie w realizacji dwóch zadań o innym charakterze. Było to pilnowanie skarbca banku Pod Orłami i rozpalanie ognisk na placyku przed tym bankiem, jako punktu orientacyjnego dla radzieckich samolotów „Kukurżnik”, zrzucających nam z małej wysokości skrzynki z małymi spadochronikami, albo bez spadochronów. Pamiętam, że byłem przy rozpakowywaniu niektórych zrzutów. Były to suchary, puszki z „tuszonką”, nie zawsze pasująca do niemieckiej broni amunicja, magazynki do pepesz (popesze podobno zrzucali w innym miejscu) i bardzo dobre granaty ręczne F1.

Żywiłem się tym, czym mnie częstowano, albo dostępną niemal w każdym oddziale zupą plujką z pszenicy, zawsze silnie osłodzoną. Skąd był wszędzie cukier i pszenica – nie wiem.

Największą zagadką w mojej dziurawej pamięci jest to, że nie wiem gdzie spałem przynajmniej przez pół Powstania. Trwało 63 dni, a więc i tyle nocy. Wydaje mi się, że na biurku w sztabie Kilińskiego spałem nie więcej niż 15 nocy, 3 noce w rodzinnym mieszkaniu na Szpitalnej, 2 w budynku KKO z rogu Złotej i Jasnej i 2 na Starówce. Chyba także spałem 2 – 3 razy w dolnej części wieżowca Prudentialu. Brakuje mi ok. 30 nocy,. Jeśli brakuje nocy, to i pamięć o następnych dniach jest uboga. Nie wiem, gdzie wtedy byłem i co robiłem. Ale pamiętam, że zawsze znałem aktualne hasło i odzew, więc ktoś mi je dawał,

Kapitulacja

Z kapitulacji Powstania pamiętam tylko dwa epizody. Już było zawieszenie broni, ale wracałem z drugiej strony Alej Jerozolimskich. Zobaczyłem, że przed budynkiem BGK stoi duża grupa naszych chłopców i Niemców, broniących tego obiektu. Podszedłem. W niemal przyjacielskiej atmosferze odprężenia wymieniano jakieś pamiątki – zapalniczki, papierośnice, bazarowe pierścionki z diabłem z czerwonymi oczami, wieczne pióra. Nie miałem nic do wymiany, ale, ze swoim szkolnym niemieckim, występowałem w roli tłumacza.

Drugi epizod to rozmowa z kilkoma młodszymi lub bardzo młodo wyglądającymi chłopcami. Zastanawialiśmy się czy wyjść do niewoli, czy, udając niewinne dzieci, z ludnością cywilną. Połowa dyskutujących zdecydowała się na to drugie. Ja, Wiesio Sokół, i dwóch innych postanowiliśmy iść do niewoli tym bardziej, że zapewniano nas, iż zgodnie z aktem kapitulacji będziemy traktowani jak jeńcy z innych krajów zachodniej koalicji. Dlaczego pamiętam nazwisko Sokoła? Bo był ze mną w konspiracji i niewoli, skąd po wyzwoleniu zabrał go wuj mieszkający w Anglii. Tam skończył studia i wrócił do kraju. Znalazł mnie i utrzymywaliśmy koleżeńskie kontakty.

Kolejne trzy obrazy, to wymarsz długiej kolumny z Warszawy w kierunku Ożarowa. Przejście przez budynek na placu Narutowicza, gdzie oddawano broń. Od tego miejsca kolumna była już „ochraniana” przez niemieckich żołnierzy. Pamiętam to, bo zrobiło na mnie przygnębiające wrażenie.
W halach fabryki kabli w Ożarowie było dostatecznie luźno, aby znaleźć miejsca do spania i porozmawiać. Pamiętam, że przyszły do mnie znajome dziewczyny z Szarych Szeregów. Jedna z nich była sanitariuszką, miała torbę z wyposażeniem, w którym były też bandaże i wata. Zmieniła mi opatrunek na nodze.

Z przejazdu wagonami towarowymi do obozu w Fallinbostel na terenie Niemiec (Stalag XIB) pamiętam tylko wydłubywanie scyzorykami „sanitarnej” dziury w podłodze wagonu, techniczny postój na dworcu w Poznaniu, gdzie machaliśmy przez zakratowane okienka zdjętymi biało – czerwonymi opaskami. Zaskoczone miny Polaków stojących na peronie i częściowo udane, mimo oporów ochrony, próby podawania nam wody i przygotowanych do pracy kanapek.

Z obozu w Fallinbostel, w którym byłem krótko, pozostały mi w pamięci też tylko dwa zdarzenia. Niemal entuzjastyczne powitanie przez sektor francuski, z okrzykami wsparcia, śpiewaniem Marsylianki i rzucaniem rarytasów z paczek – papierosów, małych konserw a nawet czekolady. Prowadzono nas drogą obok tego sektora, ogrodzonego płotem z drutu kolczastego. Spytaliśmy Francuzów, czy to jest duży obóz. Powiedzieli, że bardzo duży, że jest w nim ponad 70 tysięcy jeńców.

Drugie zdarzenie, to kilkugodzinne stanie na obozowym placu apelowym. Niemieccy oficerowie z pomocą podoficerów usiłowali nas „zewidencjonować” i odebrać nam scyzoryki i inne noże, pasy wojskowe i legitymacje AK. Trudno im to szło. Wszyscy musieli podać imię, nazwisko, imiona rodziców i datę urodzenia. Pisanie polskich nazwisk budziło uśmiechy goryczy. Byli chłopcy, którzy nie mieli żadnych dokumentów. Jeśli wyglądali młodziej, podawali wtedy późniejsze, ale wiarygodne, daty urodzenia. Tak im doradzali starsi koledzy zakładając, że Niemcy będą „młodzież” łagodniej traktowali w przypadkach naruszeń dyscypliny obozowej lub próbach ucieczek.

Po kilku (a może kilkunastu?) dniach kilkuset chłopców, już bez oficerów, których wywieziono do obozów oficerskich (Oflagów), przewieziono do mniejszego obozu VIJ w Dorsten. Pamiętam zadowolenie, jakie nas ogarnęło, gdy udało się wyciągnąć od wachmanów informacje, że Dorsten położone jest jeszcze bardziej na zachód, i że obóz jest bardzo dobrze prowadzony przez wycofanych z frontu oficerów – inwalidów.

To się sprawdziło. Obóz w Dorsten był relatywnie mały i „przyjazny”. Było w nim trochę Polaków – „wrześniowców”, kilkuset Francuzów, parę tysięcy Rosjan i wśród nich także Polaków „od Berlinga”. Była też garstka świeżych jeńców, którzy lądowali pod Arnhem „o jeden most za daleko”.
Ale i w Dorsten nie byłem dłużej niż miesiąc. Pamiętam, że wraz z kilkudziesięcioma chłopcami wyraziłem zgodę na przeniesienie jeszcze dalej na zachód, do Munchen Gladbach. Głupio ulegliśmy zapewnieniom, że tam – w podobozie 365 – wprawdzie trzeba będzie pracować, ale za to dostaniemy lepsze wyżywienie i warunki „pobytu”.

Pamiętam przyjazd samochodem ciężarowym do M. Gladbach i wstrząs, jaki przeżyłem, widząc stare i przechylone podmuchami bomb baraki. Pamiętam poranek następnego dnia, budzenie wrzaskiem „funf uhr – aufstehen!!”, ciepłą wodę zaprawioną jakimiś ziołami, jako herbatę, lodowato zimną wodę w zbiorowej i jedynej łazience, bochenek chleba na sześciu, kostkę margaryny na 15-tu, małą kostkę marmolady z buraków.
Pamiętam, jak malowaliśmy białą farbą na dachach baraków pokrytych czarna papą napisy „KGF – PL”. Wymusiliśmy zgodę na to od komendanta obozu, bo bomby spadały blisko. Pamiętam satysfakcję, kiedy alianckie myśliwce z osłony bombowców, obniżyły wysokość lotu, przeleciały nad obozem niemal zahaczając o sąsiadujące budynki i zamachały skrzydłami. Uznaliśmy, że zrozumieli. I chyba mieliśmy rację, bo przy kolejnych nalotach bomby wybuchały znacznie dalej i już nam nie zagrażały.
Pozytywem pobytu w tym podobozie było włączenie do 10 osobowej grupy pracującej w tzw. „Kraisleitung komando”, najmującej się głównie usuwaniem gruzów. Jej szefem był cywilny i wiekowy, ale uzbrojony w pistolet, majster, z krzyżem żelaznym wiszącym pod szyją, otrzymanym po I wojnie światowej. Nie mówił tego, ale z jego zachowania wynikało, że jest przeciwnikiem panującego ustroju. Traktował nas niemal jak synów. Żadnych krzyków, żadnego popędzania. Zgoda na zabieranie z piwnic zburzonych domów weków z mięsem, warzywami i owocami, a także bielizny. Potrafił kończyć pracę grupy wcześniej i zabierać nas do domu, w którym jego żona karmiła nas zsiadłym mlekiem z kartoflami. Płakała przy tym, bo jeden z nas, blondynek o wyglądzie nastolatka, przypominał jej syna, który zginął na wschodnim froncie. Odwdzięczyliśmy się tej rodzinie w sierpniu 44, przywożąc duży ładunek wojskowej żywności.

I to tyle wojennej „pamięci wstecznej”. Wszystko, co pamiętam Odsyłam do początku felietonu. Zasypało mnie właśnie w czasie pracy w tej grupie. Dalsze losy, – czyli próba ucieczki, wyzwolenie, włączenie do sił pomocniczych II Armii Kanadyjskiej i potyczki z niedobitkami oddziałów SS, w końcu skomplikowany powrót do raju, pamiętam już lepiej. To są wprawdzie też następstwa Powstania, ale nie mają z nim bezpośredniego związku.

Poprzedni

Inne spojrzenie

Następny

Kaczyński w rządzie

Zostaw komentarz