Tegoroczne wybory prezydenckie mają dla przyszłości Polski ogromne znaczenie, zapewne większe niż którekolwiek wybory głowy państwa od 1990 roku.
O ich znaczeniu decyduje nie tylko to, że zamykają one cykl wyborczy, na który składają się wcześniejsze wybory samorządowe, wybory do Parlamentu Europejskiego oraz wybory parlamentarne. Szczególne znaczenie tych wyborów wynika z sytuacji, w jakiej znalazła się Polska po ponad czterech latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, a także z tego, że dalsze trwanie tych rządów w decydującej mierze zależy od wygranej Andrzeja Dudy.
Jeśli przegra on wybory, w obozie rządzącym pogłębią się już widoczne rozdźwięki i bardzo prawdopodobne stanie się skrócenie kadencji Sejmu i Senatu, a w konsekwencji zmiana rządu.
Sytuacja Polski pod rządami PiS budzi wielkie obawy z czterech głównych przyczyn.
Ginie nasza demokracja
Pierwszą jest pełzający proces tworzenia władzy autorytarnej, niszczenia niezawisłości władzy sądowniczej, upartyjniania aparatu państwowego, a w tle tego procesu – rosnące korupcja i nepotyzm. Polska z prymusa procesu demokratycznej transformacji stała się państwem „szczególnej troski”. To jeszcze nie dyktatura, ale to już poważny kryzys demokracji.
Drugą przyczyną dramatycznego stanu rzeczy jest pogłębiający się kryzys w stosunkach z Unią Europejska. Politycy PiS starają się Unię Polakom obrzydzić. Prezydent Duda opowiada nieskładnie coś o tych, którzy „:w obcych językach” pouczają nas o demokracji. Rzecz nie w językach, których można się nauczyć, a w tym, że politycy partii rządzącej coraz bardziej oddalają się od standardów europejskich i – świadomie lub nieświadomie – pchają Polskę ku wypadnięciu z Unii. Wbrew woli przeważającej większości współobywateli.
Sami się zmarginalizowaliśmy
Trzecią przyczyną jest kryzys polskiej polityki zagranicznej. Polska z winy obecnego rządu znalazła się na marginesie polityki światowej. Gdzie te czasy, gdy prezydent Aleksander Kwaśniewski zbierał laury z tytułu umiejętnego rozwiązania kryzysu politycznego na Ukrainie w 2004 roku! Polska polityka zagraniczna (jeśli w ogóle można to nazwać polityką) polega na bezkrytycznym przymilaniu się do Donalda Trumpa i zrażaniu sobie partnerów europejskich.
Czwartą wreszcie przyczyną – stopniowo coraz bardziej widoczną – jest rysujący się kryzys polityki gospodarczej. Szybko rosnąca inflacja, zapaść finansów publicznych, co widać gołym okiem w stanie służby zdrowia czy oświaty, spowolnienie wzrostu gospodarczego to symptomy tego, co nas czeka, jeśli nie zmieni się kierownictwa państwa.
Dlaczego opozycja przegrywa?
Tych okoliczności wystarczyłoby dla pokonania PiS, gdyby opozycja miała lepszą strategię polityczną i potrafiła wykorzystać posiadane atuty. Doświadczenie poprzednich trzech wyborów daje tu wiele do myślenia.
W wyborach samorządowych 2018 roku partie opozycyjne uzyskały imponujące zwycięstwa w wielkich miastach i przewagę w sejmikach wojewódzkich. Prawo I Sprawiedliwość zdobyło 254 mandaty w sejmikach, Koalicja Obywatelska 194, Polskie Stronnictwo Ludowe 70, bezpartyjni samorządowcy 15, a SLD 11, co oznacza, że suma mandatów zdobytych przez trzy ugrupowania opozycyjne przewyższa sumę mandatów PiS o 21. Jednakże w połowie województw udało się partii rządzącej zdobyć władzę, w jednym (śląskim) wypadku w drodze jawnej korupcji politycznej.
Wybory europejskie przyniosły opozycji porażkę i to mimo, że poszła do wyborów jako Koalicja Europejska. Przewaga Zjednoczonej Prawicy nad opozycją (Koalicją Europejską i Wiosną) była zaledwie dwumandatowa, ale wystarczyło to, by zniechęcić przywódców PSL i PO do utrzymania koalicji, czego następstwem jest zmarnowanie szansy zdobycia większości w Sejmie – mimo uzyskania prawie milionowej przewagi głosów.
Zarazem zawarcie „paktu senackiego” dało opozycji większość w drugiej izbie parlamentu, co naocznie potwierdza trafność postulatu, by tworzyć wspólny blok opozycji demokratycznej. Wniosek stąd płynie oczywisty: opozycja może pokonać PiS tylko idąc razem.
Jeden kandydat opozycji
W wyborach prezydenckich oznacza to połączenie sił w drugiej turze. W pierwszej partie i komitety wyborców prezentują swoich kandydatów, by policzyć swoje poparcie i zmobilizować zwolenników. To taktyka rozsądna, logicznie wynikająca z obowiązującej ordynacji. Trzeba wszakże pamiętać, że zły dobór kandydata może pogrążyć partię na lata, o czym SLD przekonał się na własnej skórze w 2015 roku. Najnowsze sondaże sugerują, że wszyscy kandydaci opozycyjni mają mniejsze poparcie niż wysuwające ich partie. To się zapewne będzie zmieniało, ale powinno się uważnie śledzić pierwszą turę wyborów właśnie z tej perspektywy.
W drugiej turze pokonać Andrzeja Dudę może tylko taki kandydat opozycji, za którym murem staną wszystkie ugrupowania demokratycznej opozycji.
Oznacza to, że o takim wyniku zdecyduje to, jak postąpią wyborcy Roberta Biedronia, Szymona Hołowni, Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i Władysława Kosiniaka-Kamysza. Wymieniam ich w porządku alfabetycznym, gdyż w tej fazie procesu wyborczego nie należy nikogo z góry ustawiać na przegranej (lub wygranej) pozycji.
Takie porozumienie na drugą turę nie może zrodzić się w ostatniej chwili – po ogłoszeniu wyników pierwszej. Wtedy bowiem będzie zbyt mało czasu, by do głosowania na wspólnego kandydata (lub kandydatkę) opozycji demokratycznej przekonać wyborców.
Wszyscy przeciwko Dudzie
Potrzebny jest „pakt prezydencki” już teraz. Powinien on zawierać dwa zobowiązania.
Po pierwsze: udzielenie pełnego poparcia w drugiej turze temu, kto z ramienia opozycji do niej wejdzie.
Po drugie: zobowiązanie się do tego, że kampanię wyborczą prowadzić się będzie w opozycji do urzędującego prezydenta i jego partii, a nie przeciw innym kandydatom opozycyjnym. Ten drugi warunek jest kluczowy, jeśli chce się przekonać własnych wyborców, by w drugiej turze zagłosowali na wspólnego kandydata opozycji. Mając to na widoku nie wolno tego potencjalnie wspólnego kandydata dyskredytować w oczach własnych wyborców.
Opozycja może te wybory wygrać. Ma za sobą większość politycznie aktywnych obywateli. Ma bardzo silne argumenty, co jest konsekwencją rosnącego rozczarowania obecnymi rządami. Musi wierzyć w swoje szanse.
W Polsce tylko raz urzędujący prezydent wygrał wybory, ale był to Aleksander Kwaśniewski. Andrzejowi Dudzie bardzo daleko do mądrości i talentu politycznego tego polityka, który w czynach, a nie w słowach, potrafił pokazać, że chce i potrafi być prezydentem wszystkich Polek i Polaków.