23 listopada 2024
trybunna-logo

Wybory prezydenckie (cz. II)

11.03.2015 Warszawa Kandydat na prezydenta Magdalena Ogorek po spotkaniu w ambasadzie Francji n/z Magdalena Ogorek fot.Witold Rozbicki/REPORTER

Wybory prezydenckie coraz bliżej. W przyszłym roku, tak jak działo się to co pięć lat, wystartują wybitni, znani politycy, mniej wybitni politycy oraz osoby do tej pory wyborcom kompletnie nieznane, najczęściej bez żadnego doświadczenia politycznego i społecznego.

Dokończenie z poprzedniego numeru.

Miejsce trzecie daje w sporcie zasadny powód do radości i dumy, zawodnik staje na podium, otrzymuje medal, co prawda brązowy, ale jednak medal. W wyborach prezydenckich tylko miejsce drugie ma znaczenie, bo daje przepustkę do finałowej rundy, a nawet stwarza szansę na zwycięstwo co udało się Lechowi Kaczyńskiemu który przecież po I turze miał dopiero wynik drugi. Przypomnijmy tylko nazwiska tych którzy zajęli trzecie miejsce (ich wyniki były już podane) 1990 Tadeusz Mazowiecki, 1995 Jacek Kuroń, 2000 Marian Krzaklewski, 2005 Andrzej Lepper, 2010 Grzegorz Napieralski, 2015 Paweł Kukiz. Z tych kandydatów najlepszy wynik procentowo i ilościowo miał Paweł Kukiz, ale najbliżej do poprzedzającego go na liście miał Tadeusz Mazowiecki. Pierwsza trójka kandydatów zawsze zgarniała od ponad 77 proc. (w 1995), do prawie 92 proc. głosów (w 2010) zostawiając pozostałym do podziału skromne resztki. Dwukrotnie tylko czwarty wynik był na poziomie wartym odnotowania. W 1990 Włodzimierz Cimoszewicz zdobył 9,21 proc. (1 514 025 głosów), a w 2005 (pod nieobecność – pamiętajmy – Cimoszewicza) Marek Borowski 10,33 proc. (1 544 642 głosy).
Od lat, przysłowiowym „języczkiem u wagi” jest PSL, tak po wyborach parlamentarnych jak i samorządowych. Warto więc ludowcom poświęcić nieco miejsca. Wyniki parlamentarne PSL nigdy nie były zbieżne z osiągnięciami ich kandydata w wyborach prezydenckich. Zawsze otrzymywał on mniej, a nawet znacznie mniej, niż jego partia w najbliższych kalendarzowo wyborach. Pierwszym kandydatem PSL-u (1990 rok) był wywodzący się z rolniczej Solidarności Roman Bartoszcze. Zajął co prawda miejsce przedostatnie, ale wobec niewielkiej stosunkowo liczby kandydatów było ono zarazem piąte, a więc to które zazwyczaj (cztery razy na sześć) kandydaci PSL zajmowali. Zdobył jednak najlepszy w wyborach prezydenckich jak dotąd wynik dla tej partii tak procentowo (7,15) jak i pod względem ilości głosów (1 176 175). Raz tylko lepsze miejsce, czwarte, zajął w 2000 Jarosław Kalinowski, lekko przekraczając milion głosów poparcia (1 047 949) co dało mu 5,95 proc. głosów. Najgorzej wypadł (w 2015) Adam Jarubas zajmując szóste miejsce i osiągając najniższy wynik z dotychczasowych to jest 1,60 proc. i 238 761 głosów. Kiedy wyborcy oddawali głosy na całą partię ludową wyniki zarówno procentowo i ilościowo były znacznie wyższe. Najlepszy wynik PSL osiągnęło w 1993 zajmując drugie miejsce (15,40 proc. i 2 124 367 głosów). Poza tą sytuacją zazwyczaj zajmowali oni czwarte lub piąte miejsce osiągając od 8,98 proc. do 5,13 proc. i od 1 805 598 do 779 875 głosów. Nieco inaczej oceniać trzeba rok 2019 z powodu powołania koalicji z resztkami ruchu Kukiz15, czego PSL (koalicji) nigdy wcześniej nie robił. Sumując – zawsze lepiej wypadała partia niż jej nominant w wyborach prezydenckich.
Czy przedstawiona analiza i zestawienia mogą mieć znaczenie dla aktualnych kalkulacji przedwyborczych? Czy mogą prowadzić do jakichkolwiek uogólnień lub formułowania reguł? Trudno powiedzieć, bo przecież każde wybory prezydenckie przynosiły różnego rodzaju zaskoczenia, niespodzianki, nieprzewidziane zdarzenia. Przypomnijmy casus Tymińskiego z 1990, przegraną będącego pewniakiem Wałęsy w 1995, druzgocący przeciwników, acz radosny nie tylko dla mnie, triumf Kwaśniewskiego w 2000, znaczącą porażkę Tuska w 2005 w II turze, gdy po pierwszej wyprzedzał o 3 proc. rywala, smoleński dramat z 2010 kładący się cieniem na listę kandydatów, czy zaskakujące zwycięstwo w obu turach „Pana Nikt” w roku 2015. Ale może właśnie dlatego warto zastanowić się jak podobnych niemiłych zdarzeń uniknąć. Radość z wywalczonego poletka normalności w Senacie nie ma zbyt mocnego fundamentu. Każdy dzień przynieść może złowrogą informację o kimś, kto w ślad za przekupnym śląskim radnym Kałużą, za nic mając swój honor i zaufanie wyborców, przejdzie na stronę „złej mocy” zadowalając się rzuconym mu ochłapkiem władzy czy suto opłaconą posadką. Chwała senatorowi Grodzkiemu, chwała innym, którzy odrzucili takie pokusy. Wybory prezydenckie albo wzmocnią i poszerzą owo senackie pole demokracji, albo niestety przedłużą na kolejne kilka lat jeszcze sejmową samo władzę prezesa, co mu pozwoli bez skrępowania i coraz głośniej podpowiadać marszałek Witek jak ta prowadzić winna obrady parlamentu.
Dość dawno już Andrzej Duda przestał mieć obawy czy prezes wystawi go do ponownej walki o urząd prezydenta. Od dawna jest pewnym i jedynym kandydatem prawicy. Od dawna, także w tej roli, objeżdża Polskę powiatową gromadząc na spotkaniach wzruszoną publiczność, której w zasadzie jest obojętne czy przyjechał do niej prezydent kraju, znany piosenkarz disco polo, ktoś prowadzący popularny teleturniej, czy prezenter telesprzedaży w regionalnej kablówce; ważne że daje to zgromadzonym pozór znalezienia się przez nich przez chwilę w wielkim świecie. A jeśli towarzyszy mu małżonka, w nie najgorzej skrojonej garsonce, wrażenie jest jeszcze większe. Raduje się więc suweren z tych wizyt, podobnie jak raduje się z otrzymywanych prezentów, które fundowane mu są z jego pieniędzy cichaczem wyciąganych z jego przecież portfela, uszczuplając jego oszczędności. Kiedy się zorientuje, że tak właśnie jest? Od początku Andrzej Duda wykazuje samodzielność adekwatną do poziomu, na jakim prezes mu ją koncesjonuje. Nikt rozsądny nie zakłada, iż może on w obszarze swych decyzji zrobić coś bez aprobaty swego szefa. Urząd prezydenta przestał kojarzyć się z samodzielnością, powagą, czy godnością. Przykre. Ale do odwrócenia możliwe.
Nie chcę wchodzić w dywagacje personalne, w oceny pojawiających się już i możliwych nowych kandydatur. Doświadczenie wskazuje, że mogą się objawić różne zaskakujące, mniej lub bardziej znane nazwiska, mniej lub bardziej nieprawdopodobne ambicje, tak że lista kandydatów niebezpiecznie się rozrośnie mącąc w głowach wyborcom i krusząc tak potrzebny wspólny front. Ktoś już forsuje publicystę i telewizyjnego celebrytę, któremu usłużne sondażownie podbijają ego, ktoś inny optuje za szefem ludowców, nie bacząc w jakie alianse był zdolny w wyborach parlamentarnych wchodzić. Na personalia za wcześnie, tym bardziej że nie o personalia mi teraz chodzi, a o ideę. Na pewno kontrkandydat urzędującego prezydenta musi zasadniczo się od niego różnić: powagą, poczuciem humoru, samodzielnością, obiektywnym poczuciem praworządności, odpowiedzialnością, a nawet wyglądem. W relacjach międzynarodowych kierować się musi racją stanu, a nie umacnianiem chwilowego i złudnego poczucia własnej wartości. Czy musi być profesorem, jak niedawno apelował na łamach Trybuny dr Gabriel Zmarzliński? Nie sądzę. Stary Bismarck miał na ten temat swoją teorię, co tytuł doktorski obecnego prezydenta może w części potwierdzać. Wystarczy że będzie od Andrzeja Dudy lepszy, a o to dość łatwo. Ale musi być ponadto skuteczniejszy i posiadać już teraz świetne zaplecze.
Wybory 2020 tym będą różniły się od poprzednich, że albo utrwalą nigdy wcześniej nie występującą, niebezpieczną dla demokracji i konstytucyjnych wolności obywatelskich, dla niezależności instytucji demokratycznych, hegemonię jednej partii; albo pozwolą na przywracanie ładu prawnego w naszym państwie. Sam wybór prezydenta z grona kandydatów opozycji i tak od razu tego nie załatwi, a jedynie proces ten pozwoli mozolnie rozpocząć, nie można bowiem złamanego prawa naprawiać kolejnym jego złamaniem. Dlatego uważam, że jedność opozycji powinna rozpocząć się już od pierwszej tury, wyrażając się we wspieraniu jednego kandydata. Rozproszenie głosów na wielu kandydatów po stronie opozycji grozi tym, że do drugiej tury może nie dojść. Walka (także programowa) między kandydatami Platformy, Lewicy czy PSL, nie dość że kosztowna, to nie osłabiać, a wzmacniać będzie Andrzeja Dudę. A na pewno pozwoli mu przejść do drugiej tury (o ile taka będzie) na pełnym rozbiegu, gdy jego rywal (rywalka!) zacznie dopiero łączyć siły i szukać wsparcia wśród partii, których kandydat do finału nie dotarł. Dziwią mnie i drażnią publicznie organizowane prawybory. Takie coś raczej toczyć się powinno w zaciszu gabinetów, gdy przedkładając argumenty i ważąc walory osobiste i spokojnie oceniając sondaże, wypracowywany powinien być konsensus w sprawie jednego kandydata (jednej kandydatki). Przy czym oczywiście rozumiem i popieram pogląd, iż własny kandydat na prezydenta każdą partię konsoliduje i umacnia jej elektorat. Ale ma to przede wszystkim sens wtedy, gdy wybory prezydenckie rozpoczynają, lub są na samym początku wyborczego maratonu. Te w 2020 zamykają zaś wyborczy kalendarz i stanowić będą albo o powrocie do normalności albo o utrwaleniu patologii. Czas na chwilę zapomnieć o oczywistych, ważnych różnicach, czas zjednoczyć się wokół jednego celu nadrzędnego i niespornego. O jednego kandydata więc apeluję, o jedną kandydatkę, o mądrość i skuteczność opozycji.

Poprzedni

Urocze miasto Chengdu a Polska

Następny

Nie uciekniemy od chaosu

Zostaw komentarz