Żyjemy w ciężkich czasach. Niewątpliwie w Polsce bywało gorzej i straszniej, a nawet znacznie gorzej i zdecydowanie bardziej strasznie, ale od dwustu pięćdziesięciu lat nie było z pewnością głupiej i podlej. Oświecenie przyniosło pewien pozom kultury intelektualnej w uprawianiu polityki, który przekreślił na bardzo długo – chociaż, niestety, nie na zawsze – sarmacki, sejmikowy sposób uprawiania polityki, w którym ostentacyjna głupota i kpina z elementarnego zdrowego rozsądku stanowiły najlepsze narzędzie przenikania do prymitywnego, nie skażonego nawet cieniem racjonalizmu, świata wyobraźni szlacheckich wyborców.
Krach tradycyjnej edukacji, rozwój nowych mediów i kryzys społeczeństwa dobrobytu przyniosły ze sobą upragniony przez postmodernistów krach oświecenia. Efektem tego upadku jest nie tylko upadek racjonalnego zobiektywizowanego stylu argumentacji i tryumf bełkotu określanego jako „postprawda”, ale również nie mniej dotkliwy upadek czegoś co określano jako dobre obyczaje. Brak umiaru, jaskiniowy prymityw, i zwykłe chamstwo, trwale zagościły na politycznych salonach.
Ulubionym zajęciem post-oświeceniowych elit jest pisanie nowej historii. Najbardziej oczywistym i nieprześcignionym pisarzem nowej historii wydaje się Jarosław Kaczyński. Jako tzw. „zwycięzca” czuje się on nie tylko uprawniony, ale wręcz zobowiązany do tej działalności.
Gdy się uważnie przyjrzeć scenie politycznej, nową historię piszą nie tylko zwycięzcy. Pisanie nowej historii jak wszystko inne zdemokratyzowało się obecnie do tego stopnia, że każdy już może.
Najlepszym przykładem takiej pisaniny jest dokonanie tercetu Bartosz Węglarczyk, Piotr Olejarczyk i Radomir Szumelda.
Panu Węglarczykowi nie wystarcza już niestety tworzenie historii przez emitowanie głupawych reklam wzywających do debat z ONR-em w atmosferze poczucia narodowej wspólnoty wynikającej z prawa do fałszowania hymnu Rzeczypospolitej. Na Portalu Onet oklejonym jak słup wyborczy jego portretami kwitną ambitniejsze przedsięwzięcia. Możemy więc zapoznać się tu z wywiadem udzielonym przez p. Szumeldę p. Olejarczykowi.
Okazji dostarcza znany powszechnie lider „związkowy” Andrzej Gwiazda, zwracając się do przeciwniczki politycznej, działaczki Komitetu Obrony Demokracji jak do prostytutki, pytając „ile bierzesz za numer?”. W tradycyjnym rozumieniu jest to niewyobrażalnie wulgarne, ale zdaje odpowiadać standardom jego elektoratu.
Dyskretny urok odnotowania tego wydarzenia tkwi w namolnej próbie wpisania go w tzw. „wielką narrację” rozwijaną przez „gazetę Wyborczą”, zmierzającą do utożsamienia PiS z PZPR. Podkreśla to tytuł „Pytanie niczym w czasach PZPR. Andrzej Gwiazda do działaczki KOD: ile bierzesz za numer?”. Pisanie nowej historii w taki sposób przekracza wszelkie granice. To przekroczenie dotyczy autora wywiadu i redaktora portalu nawet wtedy, gdy prezentują poglądy polityka pana Radomira Szumeldy, lidera pomorskiego Komitetu Obrony Demokracji.
Jak już wspomniałem, Prezes stwierdził ostatnio, że „historię piszą zwycięzcy”, ale panowie Węglarczyk, Olejniczak i Szumelda do zwycięzców nie należą, a więc mogliby zachować minimum przyzwoitości.
W swoim już przeszło sześćdziesięcioletnim życiu nie pamiętam, żeby ktoś o pozycji porównywalnej do Andrzeja Gwiazdy w czasach rządów PZPR pozwolił sobie na podobny eksces. Co prawda, Władysławowi Gomułce zdarzyło sie ponoć określić poetę Szpotańskiego jako „człowieka o moralności alfonsa”, ale sądzę, że każdy sędzia który czytał utwory poety Szpotańskiego, by tow. Gomułkę uniewinnił. (Muszę przyznać, że poezje – jak go określają wielbiciele – „Szpota” potwierdzają jedynie, że miłość jest ślepa, i niestety czas jest dla niej wyjątkowo okrutny).
W publikacji nie pojawia się, co prawda, odniesienie do samego „Szpota”, ale nawiązania do metafory prostytucji politycznej, ale też jest to metafora, której historia jest bardzo stara i wbrew temu, co opowiada lider Szumelda, nigdy nie polegała na tym że, „jak ktoś się nie zgadza z władzą, to się prostytuuje”, ale na twierdzeniu, że ktoś w działaniach politycznych nie kieruje się dobrem publicznym, ale prywatnym interesem.
Na długo przed powstania PZPR określenia i metafory zbliżające politykę do prostytucji i różne oskarżenia z tym związane były chlebem powszednim polityki ale tego typu środki obrazowania miały zawsze pośredni charakter. Czymś innym jest twierdzenie, że polityk jest sprzedajny albo nawet, że jest agentem, czy też jego działalność ma charakter interesowny czy agenturalny, a czym innym zarzucanie komuś prostytucji jako takiej. Zwróćmy uwagę, że ktoś o moralności „alfonsa” nie jest „alfonsem” i Władysław Gomułka nie pytał poety Szpotańskiego, jak wycenia usługi prostytuujących się kobiet mających znajdować się pod jego opieką.
Polityczna prostytucja może przybierać postać korupcji wewnętrznej – sprzedawania się dla jakieś korzyści partii, która daje nadzieje na sukces (tzw. „transfery” – np. poseł Arłukowicz, czy liderka Nowacka – w sposób nieunikniony są zawsze niejednoznaczne). Można też korzystać z pieniędzy płynących z zagranicy. Tutaj sprawa jest równie złożona, ponieważ praktycznie żaden ruch polityczny nie jest na tyle izolowany, żeby nie wikłać się w jakieś międzynarodowe konteksty, a korzystanie ze wsparcia rodzi cały szereg wątpliwości. I rodzi cały szereg patologii.
Lider Szumelda ma głębokie poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Jak stwierdza: „Czy to w mediach społecznościowych, czy to na manifestacjach w Warszawie, słyszeliśmy: Ile Soros wam płaci?. Ja im zawsze odpowiadałem, że jak patrzę na swoje 10-letnie auto i na moje skromne mieszkanie, to chyba nie jestem za bardzo opłacany”.
Współczując liderowi jego skromnej kondycji i życząc licznej progenitury, wypada jednak stwierdzić, że to, że się nie dorobił, jest jego indywidualnym pechem. Jako pracownik naukowy przez wiele lat obserwowałem i osobiście znam wielu szczególnie młodych ludzi, którzy się dorobili, albo przynajmniej wyszli z beznadziei śmieciówek dzięki grantom dobrodzieja Sorosa i Unii Europejskiej.
Za te pieniądze będziemy jeszcze długo płacić. W nauce wyrosło całe pokolenie łowców grantów, którzy napiszą wszystko za przyzwoite pieniądze. Będą apoteozować multikulturalizm i doprowadzać studia genderowe i feministyczne do najdalszych granic czystego absurdu, będą walczyć z islamofobią, homofobią, rozczulać się nad uchodźcami i zbrodnicza polityką Assada, omawiać szczegółowo wszelkie okoliczności martyrologii Pussy Riot, płynność ponowoczesności, ponowoczesność płynności, związki Marksa ze Spinozą, krzyżowanie piły z bobrem, itd. itp. nie będą natomiast potrafili w sposób przystępny i zrozumiały podjąć żadnego węzłowego tematu współczesności. Nie będzie ich interesowała różnica między prawdą a fałszem, co więcej jej negowanie będzie aksjomatem służenia szczodrym mecenasom. Kompromitacja tego życia intelektualnego wytwarzanego na zamówienie zagranicznych mecenasów, to tzw. „lewactwo”, które skutecznie ośmieszyło naukę, i sztukę otwierając wrota dla populistycznego bełkotu i oddając bez walki pola kultury masowej i najważniejszych ideologicznych dyskusji to efekt owego sponsoringu, którego pan Szumelda nie potrafi dostrzec.
Nie jest moim celem negowanie znaczenia problemów takich, jak napływ emigrantów zarobkowych określanych jako uchodźcy, kwestii równouprawnienia i poszanowania praw kobiet, gejów, lesbijek, zwierząt, ale sensowne wpisywanie ich w realne problemy współczesności (bez troski o to, żeby się sponsorzy nie obrazili). Granty stały się w Polsce alternatywą dla walki młodego pokolenia o swoje interesy, rozbiły i zdemoralizowały młodą naukę i kulturę.
Warto się jednak przyjrzeć, co zdemoralizowało KOD. A zdemoralizowało go to samo, co naukę. Jeżeli przyjrzymy się niesamowitej i zupełnie nieoczekiwanej karierze Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej jako matki Prawa i Sprawiedliwości to jest oczywiste, że owe podkreślane nieustannie podobieństwo odwrócić ma uwagę od rzeczywistych mechanizmów narodzin dzisiejszej rzeczywistości. Smutna prawda nie polega na tym, że jak się okazało jedni, ci szlachetni z KODu, walczyli o wolność, a ci drudzy, z PiSu walczyli o władzę, żeby ją zabrać PZPR-owi i sobie wreszcie porządzić.
Rzecz polega na tym, że obecnie skłócone elity walczyły o władzę nie pod hasłem walki o wolność, jak to głosi lider Szumelda, ale po hasłem realizacji postulatów niezadowolonych mas robotniczych. Organizacją, która niestety stoi u kolebki obecnego KOdu nie był żaden KOW (Komitet Obrony Wolności), jak to sobie wyobraża lider Szumelda ale KOR (Komitet Obrony Robotników). Ponura prawda wygląda tak, że nazwa została przy PO, ale robotnicy udzielili poparcia PiS.
Robotnicy, którzy decydowali o przyszłości w latach osiemdziesiątych, w latach dziewięćdziesiątych nie zostali potraktowani nawet jak przysłowiowa małpa, która dostaje banana, ale jak niegdyś popularny Murzyn, który zrobił swoje i który może odejść. Co więcej, żeby sobie za dużo nie myślał, Murzyn dostał solidnego kopniaka.
Korzenie klęski nie tkwią w zazdrości, jaką panowie Kaczyński, Gwiazda, Morawiecki-junior, czy Marek Suski, Krystyna Pawłowicz odczuwają wobec Władysława Gomułki, Edwarda Gierka, Wojciecha Jaruzelskiego czy Piotra Jaroszewicza. W zasadzie nie ma im czego zazdrościć. Korzenie klęski tkwią w kopniaku wymierzonym większości społeczeństwa przez Leszka Balcerowicza. W wielkopańskiej pogardzie, którą nowe władze okazały reszcie społeczeństwa.
Opowiadanie w kółko o PZPR i szukanie analogii i związków między nią a PiS-em jest maskowaniem rzeczywistej historii przez historię wymyśloną. Ma ono jednak jeszcze jeden bardzo niebezpieczny wymiar.
Stanowi wyraz liberalnego symetryzmu. Jest wyrazem myślenia nie o tym, jak zdobyć władzę, tylko jak ją sprawować po zdobyciu.
W czasach poprzedniej ofensywy faszyzmu w latach trzydziestych, po kolejnych klęskach różne siły polityczne zaczęły prowadzić politykę szerokich sojuszy określaną jako polityka Frontu Ludowego. Była to polityka alternatywna dla poprzednich symetryzmów: komunistycznego głoszącego, ustami tow. Stalina, że „socjaldemokracja jest siostrą faszyzmu” i liberalnego symetryzmu – właśnie głoszącego tożsamość totalitaryzmów: faszystowskiego i komunistycznego. Dodajmy dla symetrii, że nazizm i faszyzm miały i mają własną formułę symetryzmu: kosmopolityzm żydowskich bankierów i żydokomuny, i obecnie modny – marksistowski uniwersalizm realizowany rzekomo przez lewaków poprzez Unię Europejską, którą to ideę najpiękniej prezentuje nowa supergwiazda prawicy Jan Karoń na YouTube.
Już w punkcie wyjścia KOD reprezentuje ten symetryzm samą swoją nazwą. Zawiera ona walkę o demokrację ale w formule walki z „komuną”, a więc uderza zarówno w postkomunistyczną lewicę, jak i autorytarno-faszystowską prawicę. „Socjaldemokracja siostrą faszyzmu” – Tawariszcz Stalin wy bolszij uczonyj – jak śpiewał nieodżałowany Włodzimierz Wysocki. Chodzi po prostu o to, żeby się władzą, broń Boże, nie podzielić. Kogo się da kupić (jak p. Nowacką), co się nie da kupić, – to rozbić (wspierając partię Razem), zamieść i wyrzucić.
Jest to w istocie polityka liczenia „na drapane”. Może się uda i „suweren” będzie miał dosyć wygłupów Kaczyńskiego, zabawy w kotka i myszkę z Unią, itd. itp. Zadziała mechanizm ochrony nabytych przywilejów – ten kto daje, przestaje być potrzebny, a zaczyna być ciężarem. Przywilej wtedy jest rzeczywisty, kiedy zostaje potwierdzony przez innych. Tak więc 500 plus nie zawsze musi działać na rzecz PiS-u. Może Unia w końcu się obudzi i zacznie walczyć z faszyzmem? Może też nastąpi jakiś kryzys globalny, może to, może owo?
Tego rodzaju rozgrywka jest ryzykowna i skrajnie niebezpieczna. Prymitywny i głupi antykomunizm i ciągłe kopanie lewicy w twarz przez każdego Szumeldę, Olejarczyka, czy Węglarczyka w końcu się przeje. Może lewica się rozleci, może okrzepnie, ale PO, KOD i „Gazeta Wyborcza” niewiele będą z tego miały. Za to jad antykomunistycznej głupoty będzie demoralizował społeczeństwo jeszcze długo. Nie widzę powodu do ukrywania, że w ostatnich wyborach prezydenckich głosowałem na A. Dudę. Może zrobiłem błąd, ale miałem tak dosyć wygłupów B. Komorowskiego, że było mi już wszystko jedno. Między panami Jakim i Trzaskowskim nie widzę żadnej różnicy.
Z punktu widzenia lewicy kwestia utraty rządów przez PiS jest w sumie obojętna. Co prawda, dobrze by było żeby ten faszyzm się skończył, ale jeżeli Platforma przegra to może będzie więcej miejsca dla nas. I może skończy się ciągłe gadanie o Gomułce i Barei bo już nie będzie miał kto tych bredni opowiadać.