Pisowska Komisja Weryfikacyjna spełniła swoje wyborcze powołanie. Ale – choć mało kto o tym wie – wciąż działa.
„Hola, hola” – powiedział warszawskiej reprywatyzacji rząd Zjednoczonej prawicy w marcu 2017. Powołał Komisję Weryfikacyjną i postawił na jej czele Patryka Jakiego. Członków komisji było 9 i każdy z nich dostawał za tę fuchę 8 tys. zł. Oprócz tego mógł kazać mówić na siebie per sekretarzu stanu.
Jaki i źli ludzie
Prace komisji ruszyły z kopyta, co widać było głównie w telewizji i po budżetowych przepływach finansowych. Przez pierwsze 8 miesięcy działania Komisja kosztowała bowiem podatników 630 tys. zł. Każdy kolejny rok to średnio 1,1 mln rocznie. Można zatem przyjąć, że do tej pory grono kierowane przez Jakiego i Kaletę przyswoiło sobie ponad 3,5 miliona zł.
To jednak zupełnie nic przy skali zagadnienia, z którym Komisja się mierzyła. W październiku 2018 roku Patryk Jaki podał bowiem, że „w wyniku reprywatyzacji Warszawa straciła 21,5 miliarda złotych”.
Półtora roku dochodzono do tego, że w stolicy do 2016 r. wydano 4159 decyzji zwracających nieruchomości. Nieruchomości miały tyle metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej, że jak się je przemnożyło przez 8,5 tys. zł za metr kwadratowy, to wyszło w cholerę miliardów. Do tego dodano też grunt, na którym stały te nieruchomości. W kalkulacji komisji trzeba było go liczyć po 1 500 zł za m. kw. Jak się do tego dodało szmal, który warszawski ratusz zapłacił za odszkodowania, to wyszły ponad 2 dychy miliardów. Tyle znaczy, ile przez pół roku państwo wydaje na 500 plus.
Straty stolicy polegały na tym, że miasto dało się oszukiwać. Źli ludzi wypisywali sobie bowiem z ksiąg wieczystych właścicieli kamienic i gruntów, a potem docierali do ich spadkobierców i za grosze kupowali prawo własności. Potem z kwitem biegli do Ratusza, gdzie urzędnicy ochoczo oddawali nowym właścicielom, co było do oddania. Z lokatorami rzecz jasna. A jak nie było czego oddać, bo nieruchomość była siedzibą nader ważnej instytucji publicznej, to wypłacano sowite odszkodowania.
Złym ludziom nie przeszkadzało gdy właściciela czy spadkobiercy nie znajdowali. Wtedy dla posesjonata liczącego sobie 120 albo więcej lat ustanawiano prokurenta, kuratora czy pełnomocnika. Pełnomocnik mógł dzięki temu, podpisywać się na wszystkich wnioskach jakby był jednym z najstarszych Polek i Polaków. Podpisane przez taką osobę wnioski też trafiały do urzędu miasta stołecznego i nie budząc żadnych zastrzeżeń były przez urzędników zatwierdzane. Dzięki temu pełnomocnicy i kuratorzy dostawali kolejne działki i kamienice z lokatorami.
Pierwsze co robili, to niebotycznie podnosili czynsze i niemogących im sprostać najemców eksmitowali. Czyścili z nich po prostu kamienice. Po to, żeby za chwilę opróżnioną z motłochu nieruchomość sprzedać temu, kto da więcej. Ponieważ budynki były z reguły w centrum Warszawy, nie brakowało firm chętnych do płacenia za nie milionów.
Źli ludzie zarabiali więc krocie, a Warszawa musiała się bujać z ludźmi, których wywalono z niegdysiejszych mieszkań komunalnych. Co nie było dla stolicy żadnym problemem, bo miasto i tak żadnych lokali komunalnych dla biedoty nie miało.
Topniejące miliardy
Wykrycie przekrętu okazało się nader medialne, podobnie jak szeryf Jaki, który miał z tym zrobić porządek. W Komisji ruszyły więc prace nie tylko nad inwentaryzacją, ale i przywracaniem sprawiedliwości. Stąd co chwila bezprawnie zreprywatyzowanym kamienicom odbierano ich status i nakazywano zwrot oraz tym, co na nich zarobili – wypłatę kar.
Idiotyzm sytuacji polegał na tym, że większość kamienic miała już drugiego albo trzeciego kolejnego właściciela i za nic nie dawało się im udowodnić złej woli czy współudziału w przekręcie. Komisji to jednak nie ruszało i decyzje unieważniające reprywatyzacje wciąż wydawała hurtem. Kary oraz odszkodowania i zadośćuczynienia dla wywalonych na zbity pysk lokatorów, też.
Na Warszawiakach, którzy już nie takie przewały widzieli, odkrycia Jakiego nie zrobił jednak wrażenia i na prezydenta wybrali Trzaskowskiego. Zupełnie inaczej mieli wyborcy spoza stolicy, więc Jaki piastuje dziś fuchę europosła, za pieniądze parokrotnie lepsze niż na stolcu warszawskim.
Na jego następcę, Sebastiana Kaletę, spadło zadanie mniej spektakularne celebrycko – robienie tego co już się publice opatrzyło. Kaleta starał się jednak. Kolejne decyzje nikogo nie ruszały, zaczął więc grać na ściganiu złych ludzi. Miał o tyle łatwiej, że prokuratura jest w rękach jego macierzystej Solidarnej Polski. Dlatego w przestrzeni medialnej jęło być głośno o aktach oskarżenia, o dziwo sprokurowanych przez prokuraturę z Wrocławia. Ruszyły nawet sprawy w sądzie.
Ruszyły, bo po 5 latach działania Komisji Weryfikacyjnej nie zdołał zapaść nawet jeden prawomocny i niezaskarżony wyrok. Ale zarzuty brzmią dumnie. Jak choćby ten w stosunku do 24 osób, którym zarzucono popełniane w latach 2010-15 „łącznie 24 przestępstwa, gdzie wartość szkody zbliża się do 300 mln zł”. W innym procesie oskarżony jest m.in. b. wicedyrektor BGN w stołecznym magistracie, jego rodzice oraz były dziekan stołecznej palestry. Jest też proces przeciwko jeszcze innym 13 osobom, w tym sześciu urzędnikom warszawskiego ratusza, czterem radcom prawnym, jednemu notariuszowi i dwu handlarzom roszczeń. Szkoda wykazana w tym akcie oskarżenia przekracza 90 mln zł. Inną wrzutką na wokandę, jest Antoni F., któremu śledczy zarzucili oszustwo i pranie brudnych pieniędzy.
Do dziś, przekręt na 21 miliardów złotych, to ledwie kilka aktów oskarżenia na kasę niedobijającą nawet do 700 mln zł.
Z pustego w państwowe
Zakwestionowane przez Komisję decyzje reprywatyzacyjne warszawskiego ratusza, nie spowodowały, że kamienice i grunty wróciły we władanie prezydenta Trzaskowskiego. Na konto stołecznego magistratu zaczęły jednak spływać miliony złotych z orzeczonych przez Komisję kar. Kasę tę Komisja już częściowo rozdysponowała, nakazując wypłacanie z niej odszkodowań i zadośćuczynień poszkodowanym lokatorom. Nie od tego jednak Trzaskowski ma cały sztab zatrudnionych prawników, żeby mogło być tak, jak chce Kaleta. Obowiązkiem biura prawnego ratusza jest bowiem odniesienie się do wszystkich kwitów wyprodukowanych przez weryfikatorów. Żeby zaś Trzaskowski wiedział, za co prawnikom płaci, oni muszą w decyzjach Komisji wynajdować wszystko, co tylko da się zakwestionować. Wynajdują więc i biegną z tym do sądów administracyjnych. Jak to w sądach – raz wygrywają, a raz przegrywają. Najważniejsze jednak, że w czasie procedowania administracyjnego, Warszawa nie wypłaca lokatorom ani złotówki. Takie są przepisy. Szmal leży więc na koncie i stanowi finansową poduszkę na okoliczności pękających ścieków.
PiS i Kaleta się wkurzyli, a że były wybory prezydenckie, to zaproponowali ustawę odbierającą te pieniądze Warszawie. Po paru miesiącach Duda ustawę podpisał. Teraz jest tak, że Warszawa ma oddać pieniądze skarbowi państwa i poszkodowani lokatorzy będą dostawać kasę zaraz po decyzji Komisji Weryfikacyjnej. Tyle że ludzie czekający na sprawiedliwość od kilkunastu lat, już zastanawiają się, jaki myk zastosuje władza, aby i tym razem nie płacić.
A na pewno coś wymyśli. Na koncie Warszawy leży odzyskane od złych ludzi prawie 20 mln zł. Ponieważ do tej pory Komisja przyznała w ramach odszkodowań i zadośćuczynień 8 885 tys. zł, to ponad 11 mln zł będzie czystym zyskiem państwowego budżetu łaknącego każdej złotówki.
Łaknącego po to, żeby potem wydać go na działania Komisji Weryfikacyjnej. Ta zaś mając na tapecie jeszcze ponad 400 spraw, będzie miała zajęcie na pewno do końca kadencji. Dzięki czemu, kto wie, czy nie okaże się największym beneficjentem złodziejskiej reprywatyzacji w stolicy? Zwłaszcza że członkowie komisji po cichu przyznają, że niegdysiejszych miliardów strat wspomnianych przez Jakiego nigdy nie było. Więc nie można spodziewać się odzyskania czegoś, czego nie ma.