Za wcześnie jeszcze na pełny bilans niedzielnych wyborów samorządowych. Przyjdzie na niego czas po ostatecznym uformowaniu się nowych struktur władzy samorządowej i po zawarciu wszelkich możliwych regionalnych koalicji. Jednak już teraz wypada poczynić kilka uwag bieżących. Jedno nie ulega wątpliwości: to nie są dla PiS dobre dni.
Po pierwsze, zostawiając na boku szczegóły i nie wdając się w potencjalny bieg zdarzeń i konsekwencji powyborczych, ani nie analizując poszczególnych segmentów tych wyborów (choćby klęska PiS w miastach z Warszawą, Łodzią i Poznaniem na czele i równolegle jego względny sukces w wyborach do sejmików wojewódzkich) nie sposób jednak przede wszystkim nie zauważyć, że suma wyników ugrupowań prodemokratycznych i proeuropejskich (KO – ok. 26 procent, PSL – ok. 13 procent i SLD – ok. 6 procent) wynosi ok. 45 procent, czyli o około 6 punktów procentowych przewyższa sumę wyników PiS (33 procent) i Kukiz (ok. 6 procent). Jakkolwiek ukształtują się ostateczne wyniki liczbowe, owa proporcja najprawdopodobniej zostanie zachowana. To jest dla wszystkich sił (nie tylko dla władzy) koronne memento. Po drugie, na krótko przed wyborami samorządowymi 21 października 2018 roku, Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nakazał przywrócenie do orzekania sędziów Sądu Najwyższego, którzy sławetną, jawnie łamiącą Konstytucję ustawą zostali przeniesieni w stan spoczynku.
Twardy orzech do zgryzienia
To już nie jest podlegający spekulacjom stan pełen wątpliwości i niejasności, stwarzający pisowskiej władzy możliwości lawirowania, pozorowania ruchów kompromisowych, przeciągania negocjacji z UE, lecz twardy wyrok nie pozostawiający żadnej awaryjnej furtki. W reakcji na wyrok TSUE pisowcy właściwie zaniemówili. Duda Andrzej milczy, Morawiecki Mateusz ograniczył się do zdawkowych ogólników o odwołaniu się od wyroku i nawet główni promotorzy czystki w sądownictwie, czyli Ziobro Zbigniew z przybocznymi Piotrowiczem i Astem et consortes dostroili się do tych reakcji czy raczej do ich braku. Jedynie szef MSZ Jacek Czaputowicz napomknął coś samotnie o zmianie ustawy o SN, ale nie wyjaśnił w jakim kierunku miałaby ona zmierzać. W sytuacji gdy wezwani przez I Prezes SN Małgorzatę Gesdorf sędziowie wracają ze stanu spoczynku do pracy, PiS naprawdę ma twardy orzech do zgryzienia i patrzy na to dość biernie, gryząc palce z bezsilności. Wariant radykalnego, buńczucznego, w klasycznym stylu pisowskim, odrzucenia wyroku TSUE raczej już nie wchodzi w rachubę, tym bardziej, że gdyby miało do tego dojść, już by doszło. Ta zwłoka w reakcji nie działa tu na korzyść PiS i każdy kolejny dzień bierności stawia władzę w coraz trudniejszej sytuacji. Na domiar wszystkiego, poziom natężenia emocji w walce politycznej w Polsce jest tak wysoki, że jakikolwiek kompromis będzie bardzo trudny do osiągnięcia, o ile nie niemożliwy. Do tego dochodzi ta oto dodatkowa, niezmiernie dla PiS kłopotliwa okoliczność, że tzw. reforma sądownictwa była i pozostaje dla niego celem koronnym i flagowym, nie mniej istotnym niż wprowadzenie 500 plus. Wycofanie się z niej a nawet pójście na daleko idące kompromisy oznaczałoby wywieszenie przez PiS białej flagi, a to może wywołać trudne do przewidzenia reakcje w szeregach elektoratu. Natomiast kompromis pozorny, „lipny”, nie jest do przyjęcia przez żadną ze stron konfliktu, nie wspominając już o tym, że żaden kompromis nie jest na rękę żadnej ze stron, bo tylko ostra polaryzacja służy politykom. Problem, przed którym w kwestii SN stoi PiS, to istna kwadratura koła, twardy orzech do zgryzienia.
Kilka „szklanych sufitów”
Niedzielne wybory samorządowe pokazały dowodnie, że nad obozem rządzącym (PiS i przystawki) rozpościera się praktycznie niemożliwy do przebicia „szklany sufit”. O ile po wyborach parlamentarnych z października 2015 roku władza PiS mogła liczyć na przyszły bonus wynikający w pierwszym rzędzie z efektu dotrzymania obietnicy, czyli wprowadzenia 500 plus, o tyle wynik wyborów samorządowych pokazał, że było to tylko pobożne życzenie. Biorąc pod uwagę to, że władza PiS rzuciła na te wybory wszystkie możliwe siły i środki (instrumenty administracyjne, pieniądze, propagandę TVP i Polskiego Radia, służby specjalne, krajowy tour premiera Morawieckiego, etc.), to owe 33 procent jest wynikiem nader skromnym. I nie zmienia tego faktu okoliczność, że specyfika wyborów samorządowych jest inna niż parlamentarnych. Jednak syndrom „szklanego sufitu” dotyka niestety także sił opozycyjnych. Podlega mu wyraźnie Koalicja Obywatelska, co jest tematem na osobne rozważania, ale zatrzymam się przy „bliskiej ciału koszuli”, czyli SLD. Jego wynik znacząco odbiega na niekorzyść od poziomu aspiracji wywołanych przez obiecującą koniunkturę sondażową trwającą od zeszłego roku. Stawia to przed działaczami Sojuszu konieczność przeanalizowania przyczyn tego stanu rzeczy i szybkiego podjęcia działań mających na celu znalezienie sposobu na przełamanie owej bariery. Nie wolno się jednak łudzić: będzie to piekielnie trudne.
Nieudana próba dobicia PSL
Ciekawy jest niezły (choć liczbowo słabszy niż cztery lata temu) wynik PSL. PiS-owi nie udało się osiągnąć celu, do którego zmierzało intensywnie, zwłaszcza w końcowej fazie kampanii wyborczej – definitywnego zniszczenia wpływów PSL na wsi. Powodów tego niepowodzenia jest zapewne kilka. Po pierwsze, ogólne rozczarowanie wsi polityką rolną rządu PiS. Po drugie i po trzecie, na co prawie nikt nie zwraca uwagi: są nimi negatywne dla rolników skutki ustawy ograniczającej handel ziemią, a także… zakaz handlu w niedzielę. Dopiero z pewnym opóźnieniem rolnicy, właściciele ziemi uświadomili sobie, jak dolegliwa jest dla nich ta ustawa, jak bardzo ubezwłasnowolniająca. Po drugie, wbrew ogólnemu wyobrażeniu, coniedzielne zakupy w centrach handlowych bynajmniej nie były obyczajem wyłącznie miejskim. W warunkach ogólnego postępu cywilizacyjnego na wsi, w tym wynikającej z nich powszechnej dostępności do aut osobowych, duża część rolników i mieszkańców wsi fundowała sobie w każdą niedzielę „rozrywkę” i ucieczkę od „wiejskiej nudy” w postaci wyprawy do najbliższego centrum handlowego. PiS im to odebrał i w tych wyborach także za to zapłacił.
„Kler” zrobił swoje?
Warto wziąć pod uwagę jeszcze jeden czynnik. Co prawda film „Kler” do znaczącej części mieszkańców wsi jeszcze nie dotarł, ale z jego ogólną wymową mogli przecież zapoznać się dzięki sugestywnym zwiastunom obficie serwowanym w telewizji i internecie. Wypada poważnie przyjąć tezę profesora Andrzeja Rycharda, który w efekcie „Kleru” upatruje jednej z przyczyn słabszego wyniku PiS. Hipoteza, że film ten „ukradł” PiS-owi co najmniej jeden procent poparcia bynajmniej nie jest „od czapy”. Ostatecznie PiS jest z „Klerem” mocno zblatowany, a tradycyjny ludowy antyklerykalizm nie obumarł. Jakie natomiast przyczyny wpłynęły na osłabienie wyniku PiS? Było ich wiele i to one stworzyły nastrój i stan wojny PiS ze wszystkimi na wielu frontach. Z czynników bezpośrednio poprzedzających trzeba jednak wymienić fatalny dla PiS efekt wniosku Ziobry do tzw. TK, wniosku zmierzającego do odebrania sędziom prawa zadawania pytań prejudycjalnych, a także bardzo niefortunną, zbyt agresywną końcówkę kampanii, w tym absurdalny spot dotyczący rzekomego zagrożenia uchodźcami, którego grubymi nićmi szyty sposób epatowania odbiorców obraził inteligencję nawet części osób umiarkowanie życzliwych PiS. Jaki będzie polityczny efekt osłabienia PiS? Wyhamowanie agresywnego impetu politycznego władzy. Bezradność w reakcji na wyrok TSUE jest tego wyraźnym zwiastunem. Dlatego trudno uwierzyć, by pomimo histerycznych wrzasków Krystyny Pawłowicz Kaczyński dał znak do rzucenia na sejmowy stół projektu kagańcowej ustawy skierowanej przeciw wolności mediów. Tyle uwag na gorąco, z gorącym kartoflem powyborczym w dłoni. Na bardziej dogłębne analizy przyjdzie czas, gdy nowy pejzaż samorządowy ostatecznie się ustabilizuje.