rys. Ola Matlakowska
Co wy na to, żeby PiS już nigdy samodzielnie nie rządził, głos każdego Polaka był równy, podział mandatów w Sejmie sprawiedliwy, a żadna partia nie dostawała dziwacznych wyborczych bonusów, których nie rozumieją wyborcy? Brzmi sensownie? Proporcjonalny system podziału mandatów nie jest żadną historyjką z dalekich krajów, o obcych kulturach politycznych. Znamy go z polskich wyborów z 1991 i 2001 roku. Może najwyższy czas powiedzieć: au revoir Victor d’Hondt i bonjour André Sainte-Laguë?
Obecnie stosowana w Polsce metoda d’Hondta to, stworzony w XIX wieku przez belgijskiego matematyka Victora D’Hondta, matematyczny sposób ustalania podziału mandatów pomiędzy poszczególnymi listami wyborczymi. Im partia silniejsza, tym więcej bierze nadwyżki wygenerowanej przez algorytm. Chodzi o to, żeby uformowały się dwa duże bloki, które cementują między sobą władzę. W rankingu metod alokacji mandatów przeprowadzonym przez naukowców z Trinity College, metoda d’Hondta otrzymała szokującą ocenę. Naukowcy wskazali, że jest najmniej proporcjonalna spośród wszystkich ośmiu popularnych metod podziału mandatów. Dlaczego więc nadal z niej korzystamy?
Przez pierwsze 15 lat funkcjonowania III RP, system ten był używany naprzemiennie z inną metodą, sprawiedliwszą i bardziej demokratyczną. Metoda Sainte-Laguë, nazwana imieniem francuskiego matematyka André Sainte-Laguë, uważana jest za nie wzmacniającą ani słabszych, ani silnych partii. To według tej metody (z pewnymi modyfikacjami), dzieliliśmy mandaty w wyborach w 1991 i 2001 roku. Chodzi w niej o jedno, proste założenie: liczba mandatów, które dana partia otrzymuje w Sejmie, jest proporcjonalna do poparcia, które otrzymuje w wyborach. Tylko tyle i aż tyle. Bez żadnych bonusów za bycie pierwszym, za małe okręgi, bez karania za bycie trzecim itp. Krótko mówiąc, bez tego wszystkiego, czego wyborcy nie rozumieją, lub nie chcą, w metodzie d’Hondta.
Politycy dwóch głównych partii (PO i PiS), którzy są beneficjentami metody d’Hondta, straszą nas, że zmiana systemu wyborczego w tym kierunku, doprowadzi do chaosu. Przywoływane są Włochy, jako synonim braku stabilności i problemów, które generuje nadmierna liczba partii. Tylko że Włochy akurat korzystają z d’Hondta, a niestabilność spowodowana jest czymś zupełnie innym.
Zasada mówiąca, że zwycięzca bierze wszystko, którą promuje d’Hondt, być może sprawdza się w państwach gdzie partie są wiekowe, demokratyczne, zakorzenione w strukturach państwa. Gdzie niezależne komisje, sądy i społeczeństwo sprawują nad nimi rzeczywistą kontrolę. Niestety, polskie partie postsolidarnościowe to autorskie projekty, gdzie władzę absolutną sprawuje ojciec-założyciel. Wystarczy spojrzeć na PiS czy PO. W tych partiach “autorskich” nikt nie ma szans w starciu z fundatorem. De facto mamy folwarki Tuska i Kaczyńskiego, ich prywatne koterie, gdzie władza wodza jest niepodważalna, a sam wódz nieusuwalny.
Metoda Sainte-Laguë nie może być taka zła, skoro jest stosowana dziś w najstabilniejszych demokracjach Europy, m.in. w Norwegii, Szwecji, czy Niemczech oraz stanowi istotny element funkcjonowania licznych demokracji na całym świecie, np. Nowej Zelandii.
Dodatkowo, wrodzona niesprawiedliwość metody d’Hondta nieuchronnie przyczynia się do utrzymania PiS u władzy. Porozumienia polityczne na opozycji, których siłą spajającą jest d’Hondt, są niestrawne i nieefektywne. W obecnej sytuacji opozycja jest bezsilna, zarówno idąc razem (co pokazały wybory do europarlamentu w 2019 roku), czy idąc oddzielnie (wybory parlamentarne w 2015 i 2019 roku). Idea zakładająca, że lewicowy wyborca ma głosować na listę, gdzie znajduje się Sławomir Nitras, dlatego że mu tak każe XIX wieczny matematyk, to wymysł utkany przez publicystów. Wyborcy lewicy, wobec takiej sytuacji, zwyczajnie wolą zostać w domu.
Gdyby wybory odbywały się dzisiaj metodą Sainte-Laguë, to samodzielne rządy PiS byłyby praktycznie niemożliwe. Prawo i Sprawiedliwość straciłoby 27 mandatów, względem tego samego wyniku, liczonego metodą d’Hondta. Analogicznie PO mogłoby liczyć na 10 mandatów mniej. Zyskałyby natomiast mniejsze partie: PL 2050 (+8 mandatów), Lewica (+13 mandatów), Konfederacja (+3 mandaty), PSL (+12 mandatów). W całościowym rozrachunku demokratyczna opozycja zyskałaby 33 mandaty.
Poniższa prognoza uwzględnia uśrednione poparcie partii politycznych.
Przyszłość metody d’Hondta leży w rękach graczy spoza politycznego duopolu. Jeżeli chcemy politycznej sceny, która nie jest własnością dwóch nienawidzących się byłych kolegów, ale jest różnorodna, demokratyczna i sprawiedliwa, to musimy ją sobie tak urządzić.