30 listopada 2024
trybunna-logo

To ostatnia niedziela

Zakaz handlu w niedzielę jest realną ulgą dla pracowników. Nie ma się też co specjalnie bać lamentu, w który wpada w swoim raporcie PricewaterhouseCoopers, wieszcząc, że pracę straci 36 tys. zatrudnionych w handlu osób, budżet podupadnie na 1,5 mld zł, a obroty sklepów spadną o 10 mld. To raport powstały na zlecenie centrów handlowych, więc ma być straszakiem. Gospodarka nie upadnie, czas nie stanie w miejscu, a ziemia nie przestanie się obracać. Z pewnością byłoby lepiej, żeby pracownicy i pracownice sklepów mogli spędzić z bliskimi choć jeden dzień weekendu niż odbierać wolne we wtorek czy środę. Są jednak ważne powody, dla których nawet na lewicy projekt „Solidarności” wywołuje ambiwalentne uczucia.

Pierwszym jest obrzydliwa motywacja osadzona religijnie, hołdująca wartościom premiowanym w konserwatywnych społeczeństwach. „Na znaczeniu nabierze rodzina rozumiana jako podstawowa jednostka społeczna, a ograniczony zostanie konsumpcjonizm, który w Polsce w ostatnich latach stał się główną formą zaspokajania potrzeb ludności” – pisze „S” w uzasadnieniu do przedstawionej przez siebie noweli, a kościół przyklaskuje – od dawna słyszy się utyskiwania księży o tym, że tłumy wolą do Carrefoura i Cinema City niż do kruchty. Istnieje też całkiem duże prawdopodobieństwo, że nowelka „Solidarności” „po kościele” zapędzi kobiety do kuchni. Pozbawi możliwości dorobienia studentów czy nawet migrantów – w 2006 roku PiS, opiniując podobny projekt zakazu handlu w niedzielę, zwracał uwagę na niebezpieczeństwo utraty pracy przez 50-70 tys. osób, głównie słabo wykształconych kobiet. Teraz te wątpliwości również słychać, ale wypowiadane są przyciszonym głosem. Realna z tego jest oczywiście jakaś 1/3 zwolnionych, ale to również sporo.
Redaktor Piotr Miączyński zauważa, że niektóre sklepy już zacierają ręce, wprost mówiąc o możliwości „ograniczenia kosztów pracowniczych”. I słusznie też konkluduje: „to paskudny wybór: mieć słabo płatną pracę w oderwaniu od rodziny albo nie mieć jej w ogóle”. Należy pamiętać, że przez rok obowiązywania zakazu na Węgrzech padło 5 tysięcy sklepów. Wreszcie, projekt „S” jest pełen niekonsekwencji: właściciele prywatnych sklepów mogą stać w niedzielę za ladą, właściciele prywatnych, ale zrzeszonych w sieciach ajencyjnych już nie. Apteki, piekarnie, kioski z prasą – te pozostaną czynne. I dobrze byłoby w przypadku wprowadzenia zakazu pracowników tych podmiotów dodatkowo premiować wyższymi wynagrodzeniami.
Dalej – w centrach handlowych pracować będzie mogło koło 10 proc. najemców, co może zaskutkować podniesieniem czynszu. Ze stacjami benzynowymi sytuacja również jest skomplikowana o tyle, że większość ma powierzchnię sprzedażową większą niż ta dopuszczalna w projekcie ustawy.
To nie są wątpliwości, które zapis przekreślają. Ale jak należy wziąć je pod rozwagę. Moim zdaniem radykalna zmiana z tygodnia na tydzień się tu nie sprawdzi. Sądzę, że należałoby większe pole do decyzji pozostawić samorządom, które znają specyfikę swoich regionów – miejscowości żyjące np. z turystów mają inny rytm niż te stojące na zakładach przemysłowych. Jak zwykle, brak tu jednej dobrej odpowiedzi. Osobiście wybrałabym stopniowe ograniczanie godzin pracy i stopniowe wyłączanie z niedzielnego obiegu kolejnych sklepów przy jednoczesnym włączeniu samorządów w proces decyzyjny, ale „Solidarności” ten wariant akurat niestety średnio się podoba.

Poprzedni

Czarnogóra zdobyta po ciężkim boju

Następny

Wojna Bonka ze szpitalem