16 listopada 2024
trybunna-logo

Światło sceny

Jarek Ważny

Ostatnio ktoś zapytał mnie, czego najbardziej nie lubię. Odpowiedziałem, że nie lubię najbardziej, kiedy jestem podległy komuś, kto jest ode mnie intelektualnie słabszy; nawet nie tyle podległość ta jest dla mnie najbardziej dojmująco nieznośna, co wykonywanie poleceń, o których wiem, że są głupie i kontrproduktywne. Na szczęście, od kilku lat, nie mam już nad sobą ani prezesa ani szefa.

Tzn. nie do końca tak, że nie mam; jest kolega lider w kapeli, jest naczelny w redakcji, w radiu. Formalnie rzecz biorąc, są moimi przełożonymi, ale nie zachodzi tu zasada intelektualnej dysproporcji. Na szczęście. Z zasady staram się zawsze otaczać ludźmi mądrzejszymi od siebie. Nie jest to znowu aż takie trudne. Kiedy czegoś nie wiem, albo nie potrafię się z czymś uporać, chwytam za telefon i dzwonię do kogoś, o kim wiem, że wie. Świadomość własnej ułomności oraz niedostatków jest bardzo wskazana, jeśli chce się iść przez życie we względnym spokoju i dobrym humorze. Czasami jednak trudno o dobry humor, kiedy słyszy się z prawa i lewa, jak fala bezbrzeżnej głupoty, posianej na podglebiu paniki i strachu, bierze górę nad zdrowym rozsądkiem.

Jesteśmy właśnie z kapelą w trasie. Gramy 6 koncertów z rzędu. Za nami dwa występy w Gdańsku. Dziś przemieszczamy się do Bydgoszczy. Dalej w planach jest Poznań, Koszalin i Szczecin. Później dwa dni przerwy i od nowa Polska Ludowa; Toruń, Łódź, Kraków, Wrocław itd. Graniem koncertów zarabiamy na chleb. To jest nasz fach. Za jego pomocą, chcemy w to wierzyć, dajemy ludziom trochę światła w ich zgrzebnej codzienności. Nasza codzienność jest z kolei taka, że gdy ktoś się bawi, to my zwykle jesteśmy w pracy. Nie powiem, jest to najlepsza robota na świecie. Nie zmienia to jednak faktu, że bez niej nie włożylibyśmy sobie światła sceny do garnków i nie zapłacilibyśmy za jego pomocą rachunków. W naszej pracy najbardziej nie lubimy narodowych żałób. Nie policzę już, ileż to żywego grosza uciekło nam z kont przez to, że prezydent Polski albo pojedynczego miasta, kazał się ludziom smucić na rozkaz, bo akurat ktoś umarł. Ktoś ważny. Jak umiera co dzień byle szarak, to żałobę ma najbliższa rodzina, a jak polityk, mąż stanu albo, dajmy na to, niewielka grupa osób na raz, żałobny kir okrywa cały kraj lub jego wycinek. Choć mało kto znał nieboszczyka, smucić musi się każdy. Nie pójdzie się wtedy na dyskotekę, bo żałoba. Przesunie się studniówkę, bo żałoba. Nie zagra się wreszcie koncertu, bo żałoba. I choć tracę na tym wymiernie i nie lubię cieszenia się i smucenia na komendę, to jestem jeszcze w stanie to jakoś zaakceptować i sam sobie wytłumaczyć.

Jadąc z miasta do miasta rozmawiamy w busie z kolegami głównie o tym, czy jutro albo pojutrze, nie wrócimy przedwcześnie do domów, bo akuratnie ogłoszą zakaz organizowania imprez masowych. Ja jestem zdania, że niestety, prędzej czy później, to nastąpi, bo mamy pecha, że koronawirus dotarł do nas w roku wyborczym i PiS nie zaryzykuje spadku w topniejących sondażach, jeśliby się okazało, że odnotowano w Polsce śmiertelny przypadek, co, umówmy się, też jest raczej kwestią czasu. Pal go sześć PiS, ci zawsze byli bardziej uważający niż milicjant. Platforma próbuje przelicytować PiS na poziom wewnętrznej sraczki, apelując do rządzących, żeby wszyscy natychmiast odwołali konwencje wyborcze, bo to wszak zaproszenie do pandemii śmiercionośnej grypy. I jedni i drudzy są w tym szaleństwie podkarmiani przez media, zarówno rządowe jak i komercyjne, które zamiast tonować nastroje, prześcigają się w decybelach paniki. Już jest, nie ma, zaraz będzie, przygotujmy się na najgorsze, kupujmy makarony i kwatery na Powązkach; dość już mam tej ogólnonarodowej szajby. Jeden marszałek pokazuje jak myć ręce, za chwilę drugi mówi, że ten pierwszy nie potrafi, i że on tylko umie dobrze. Paranoja. A że naród nasz jest hipochondryczny na potęgę, wystarczy tylko powolutku dokładać do pieca, gałązka po gałązce, a dalej już pójdzie samo. Puste pułki w sklepach, maseczki po 5 dych za sztukę, spanikowana i wystraszona tłuszcza pochłonie wszystko.

Wczoraj w Gdańsku, po koncercie, rozmawiałem przy barze z kolegą z Holandii i koleżanką z Niemiec. Oglądali polską telewizję i nadziwić się nie mogli, jak bardzo coś, co winno ludzi trzymać przy nadziei, potrafi nam robić z mózgów luźny stolec. W ich rodzimych krajach nikt nie sieje takiej paniki, bo i po co. Jeśli nie masz 80 lat, nie chorujesz przewlekle, nie masz osłabionej odporności i nawet po sikaniu myjesz ręce, to ciesz się życiem, bo ryzyko, że potrąci cię na przejściu pijany kierowca jest większe, niż to, że za chwilę przyobleką wirusy korony. Ale nie tutaj. Nie u nas. Nawet Prymas Polski zabrał ostatnio głos i poinstruował wiernych, jak się zachowywać na nabożeństwach. A pieniądze, papierkowe albo bilon, które wyciągamy co niedziela w Kościele? Ich wirus nie dotyczy? Cóż, z nimi jest u nas inaczej. Jak śpiewał pewien Pan, taca jest wszak święta, ale pieniądze-laickie.

Poprzedni

Czy „plan Balcerowicza” jest Balcerowicza?

Następny

Syryjski kocioł

Zostaw komentarz