16 listopada 2024
trybunna-logo

Styl

Jarek Ważny

Nigdy nie byłem dobry z matematyki. Prawdę mówiąc, zawsze byłem fatalny. Do dziś mi to zostało. Nic z niej nie rozumiem i nie poradziłbym sobie nawet z prostym równaniem. Wiem jednak, że w skomplikowanych obliczeniach na wielkich liczbach nie liczy się w finale porwany wynik, a przynajmniej nie tylko. Jest coś jeszcze.

Czytałem kiedyś o tym, jak dwóch młodych naukowców, fizyk i matematyk, przeprowadzało publicznie, w tej samej sali wykładowej, na oczach publiczności, wielogodzinne, skomplikowane obliczenia, żeby dowieść tego, czego należało dowieść. Ich rywalizacja była swego rodzaju konkursem. Używali metod i narzędzi według swojego uznania. Głosować miała publiczność, a nad całością konkursu czuwała komisja, złożona z profesury kilku technicznych uczelni. Zarówno fizyk jak i matematyk zakończyli swoje obliczenia mniej więcej w tym samym czasie. Osiągnęli te same wyniki. Głosy publiczności podzieliły się po równo. Zadecydować miał więc wyrok komisji. Ta debatowała długo i w końcu orzekła, że zwycięzcą zostaje jeden z nich, nie pamiętam, czy fizyk czy matematyk, ponieważ, mimo że obaj doszli do tych samych wniosków, obliczenia zwycięzcy były dla komisji bardziej „stylowe” i „zgrabniejsze”. Facet miał po prostu swój własny „styl”. I to przeważyło.
Na Lewicy trwały do niedawna dziwne gonitwy myśli, kogóż to biedaczka wystawi w wyborach prezydenckich jako swojego kandydata, i dlaczego będzie to ktoś z dwójki Biedroń-Zandberg. Pojawiały się głosy, że zwycięsko z tej rywalizacji wyjdzie ten trzeci, lub raczej, ta trzecia. Jak królika z kapelusza wyciągano wówczas kontrargument w postaci eksperymentu z Magdaleną Ogórek, i nie powiem, to mogło dawać do myślenia. Kiedy wszyscy, zarówno obserwatorzy polskiej scenki politycznej jak i sami ludzie Lewicy, pogodzili się z tym, że nazwisko kandydata poznają podług przyjętej i sprawdzonej metody: konwencja wyborcza, nazwisko w świetle jupiterów i konferencja prasowa, zwischenruf postanowił wykonać Włodzimierz Czarzasty, który między trzecią kawą a piątym papierosem zapowiedział, że kandydatem Lewicy będzie Robert Biedroń, a Razem musi to zaakceptować, bo nie ma innego wyjścia, gdyż tak się umówili. I kropka. Dopił kawę, dogasił papierosa i wrócił do swoich obowiązków. Pewnym było, że albo Biedroń albo Zandberg. Postawiono na Biedronia, niech ma. Ja postawiłbym pewnie na kogo innego, ale gra się zespołowo i do tego tak, jak przeciwnik pozwala. Ale czemu zrobiono to w tak marnym stylu. Na to nie mam wytłumaczenia. Ani usprawiedliwienia. Sprawy z wyborem własnego kandydata na najwyższy urząd w państwie, nie można potraktować jak uświadomionej konieczności. Po pierwsze trzeba to zrobić mądrze; utrzeć głosy, wypracować sensowną argumentację, dlaczego ten, a nie inny. Gdy się już to wszystko zrobi, postarać się nadać porządną i godną oprawę swoim własnym wyborom, a nie powiedzieć coś półgębkiem na korytarzu jakby człek wstydził się tego, co mówi.
Tak nie może zachowywać się ktoś, kto myśli o zwycięstwie. Kto chce zwyciężać, a nie być zwyciężanym. Przede wszystkim, nie może tak myśleć i postępować partia lewicowa ani lewicowy kandydat. On ma mieć styl. Własny, niepowtarzalny styl, którym zjedna wokół siebie ludzi. Dziś w Polsce, w starciu z astylowym Andrzejem Dudą i posłanką Kidawą w stylu retro, to wcale nie aż takie trudne. Trzeba jednak mieć świadomość, że coś takiego jak styl, w tym co się robi i mówi, jest istotny. I że pierwsze wrażenie, kiedy się je zepsuje, ciężko odzyskać. Komunały? Pewnie tak, ale w dobrym stylu.

Poprzedni

O Józefie prawie świętym

Następny

Wydrukowany senator, czyli pisowscy sędziowie w działaniu

Zostaw komentarz