ADN-ZB / Koard / 29.5.77 / Frankfurt/Oder: Besuch Erich Honecker und Edward Gierek trafen am Vormittag des 29.5. zu einem Besuch in der Stadt an der Oder ein. Bei der Fahrt durch die Stadt in offenem Wagen wurden sie von der Bevölkerung und Teilnehmern des Treffens der Freundschaft herzlich willkommen geheißen.
Letnie Igrzyska Olimpijskie w Moskwie odbywały się od 19 lipca do 3 sierpnia 1980 roku. Wyjechałem na nie turystycznie, grupa przebywała tam przez tydzień mniej więcej od 25 lipca, wracaliśmy do kraju tuż przed zakończeniem Igrzysk. Z najważniejszych wydarzeń zapamiętałem złoto Władysława Kozakiewicza i srebro Tadeusza Ślusarskiego. Byłem 30 lipca na stadionie. Wydawało mi się, że widzę Edwarda Gierka w loży honorowej po przeciwnej stronie olbrzymiego stadionu.
Po powrocie do kraju okazało się, że wzrok mnie nie mylił, o wizycie Gierka na Igrzyskach, w drodze na urlop na Krymie, pisała polska prasa. Pamiętam nieprzychylne zachowanie publiczności, podczas finału skoku o tyczce, ale wydaje mi się, że wobec każdego konkurenta rosyjskich sportowców. Pamiętam słynny później gest Kozakiewicza, niezbyt eleganckie, choć częściowo zrozumiałe, zachowanie tyczkarza, jakże inaczej, bez podtekstów politycznych, odbierane na gorąco. Była to spontaniczna reakcja zawodnika na swój sukces osiągnięty mimo nieprzychylności kibiców, a nie stosunek do narodu czy szerzej do systemu co później zaczęto gestowi temu przypisywać. Opuszczając Moskwę (z dworca Białoruskiego) starałem się się obejrzeć bieg finałowy kobiet przez płotki. Startowała Grażyna Rabsztyn świeżo po ustanowieniu rekordu Polski (nie pobity do dziś!) i Zofia Bielczyk. Wielka więc szansa na złoto pani Grażyny i dobry wynik Zosi. Dowiedziałem się, że telewizor na dworcu jest w dwóch miejscach: w saloniku VIP, gdzie oczywiście dla mnie wejścia być nie mogło i w pokoju odpoczynku, czymś rodzaju poczekalni, dla podróżnych mających dłuższą przerwę w podróży. Udałem się tam. Rzeczywiście był włączony telewizor i kilka oglądających go osób. Poprosiłem o przełączenie na relacje z Igrzysk. Zgodzono się, siadłem przed ekranem. W tym momencie pojawiła się starsza funkcyjna pani, określenie „babuszka” idealnie do niej pasowało. Podeszła do mnie i zapytała „tałończyk jest?”. Odpowiedziałem, że nie mam biletu na pobyt w tym miejscu ale chcę być tylko kilka chwil, bo dosłownie za trzy minuty będzie biegła Polka, która na pewno zdobędzie medal, obejrzę i wyjdę, tym bardziej, że mój pociąg niedługo odjeżdża. „Biez tałończika nielzia” usłyszałem. „To może stanę w drzwiach do tego pokoju” – prosiłem. „Tałończik nużen”- kobieta była niewzruszona. Po raz któryś jej postawa dowiodła, że prywatnie Rosjanie są „do rany przyłóż”, służbowo zaś, nieugięcie przepisowi. Dopiero w Warszawie dowiedziałem się o niestety bardzo słabych wynikach płotkarek. Medalu nie było.
Wróciłem więc do pracy. Od dwóch lat byłem zatrudniony w Gabinecie Prezesa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, w centrali na Czerniakowskiej. Byłem naczelnikiem wydziału o dość długiej nazwie i pojemnym zestawie zadań – wydział organizacyjno-prawny i skarg. Miałem nowego szefa, który przyszedł do Zakładu z zewnątrz, z wydziału administracyjnego KC. Żałowałem rozstania z poprzednim szefem, miałem z nim świetne kontakty, był typem „troskliwego ojca”. Nowy okazał się równie miły, był bezpośredni, typ „szefa – kumpla”. Lubił, niemal codziennie, przed południem, po lekturze prasy, rozmawiać ze mną o sprawach pozazawodowych, o bieżącej polityce, o Polsce. Rozmowy sierpniowe, po moim powrocie z Moskwy, były coraz gęstsze od tematów, od wagi omawianych spraw. Dyrektor od pewnego czasu przychodził później do pracy. Po drodze zaglądał rano do dawnych kolegów z KC, do „swego” wydziału. To był ważny wydział, nadzorował MON, MSW, a także wymiar sprawiedliwości czyli sądownictwo i prokuraturę oraz relacje państwa z kościołem. Pod koniec rządów Władysława Gomułki kierownikiem tego wydziału był Stanisław Kania, potem przez całą dekadę lat 70. sekretarz KC mający właśnie ten wydział pod swoim nadzorem. Dyrektor zdradzał mi zapewne tylko część z rozmów jakie toczył w „gmachu”, ale i tak było to niezwykle ciekawe. To od niego dowiedziałem się o wybijającym się do roli przywódcy strajku w gdańskiej stoczni, charyzmatycznym oratorze, o dość specyficznym słownictwie i trudnym czasem do zrozumienia sensie wypowiedzi, a mimo to przyciągającym rzesze słuchaczy do głośników stoczniowego radiowęzła. To on powiedział mi, pod sam koniec sierpniowych negocjacji w Gdańsku, że na murach lub bramach stoczni wśród plakatów z podobiznami Jana Pawła II i Lecha Wałęsy pojawiły się portrety Stanisława Kani. Ile w tym było prawdy, nie wiem do dziś, wydaje mi się że nic. Chyba, że… chyba, że podobizny Kani (lub nawet choćby jedną) powiesił ktoś spoza strajkujących, ktoś ze służb. Jeśli nawet nie było żadnego portretu Kani, to przecież komuś zależało, by taką pogłoskę rozpowszechniać, aby rozeszła się informacja (dziś określana jako fake news), wywołująca atmosferę przychylności dla Kani. Mój dyrektor zdawał się nie podważać prawdziwości tej wiadomości, interpretował ją jako sygnał, że stoczniowcy są skłonni zaakceptować Kanię jako nowego pierwszego sekretarza. Kilka dni później Edward Gierek został odwołany, zastąpił go Stanisław Kania.
Relacjonuję tę rozmowę i zawartą w niej pogłoskę, gdyż media poświęciły ostatnio wiele czasu i miejsca Edwardowi Gierkowi z racji fabularnego filmu o nim. Nic mnie nie ciągnie by go obejrzeć, o Gierku wiem wystarczająco sporo, ocenę jego rządów mam wyrobioną, a Michał Koterski mimo pozornego podobieństwa nie kojarzy mi się z postacią Gierka, którą zapamiętałem jako poważną i stateczną, w dużej mierze dostojną, a nawet majestatyczną. Kiedy patrzę na fotosy z tego filmu nie mogę zatrzeć w pamięci tego aktora w roli Adasia Miauczyńskiego. Obawiam się, że zobaczyłbym w filmie więcej elementów parodii niż fabularnego para-dokumentu. Czytałem natomiast wiele, co w związku z filmem napisano o latach 70., o upadku Gierka i jego internowaniu. Tego ostatniego nie potrafię sobie wytłumaczyć i to jest wielka moja pretensja do generała Jaruzelskiego. Chcę wierzyć, że nie był to własny pomysł generała, że uległ podpowiedziom współpracowników, że zaufał im, nie podejmując tak potrzebnej w takiej sprawie analizy „za i przeciw”. Ale zatrzymajmy się na dniach przełomu sierpniowo-wrześniowego. Przeczytałem w wywiadzie ze znanym historykiem jego zdecydowane stwierdzenie, że z obaleniem Gierka służby specjalne nie miały nic wspólnego, że żadnego ich spisku nie było. Trudno mi polemizować z opinią (a może i z wiedzą) specjalisty. Ale ośmielę się powiedzieć, iż to, że nie ma na coś dowodu, wcale nie świadczy, że tak nie mogło być. Moja powyższa relacja świadczy przecież o czymś zgoła innym. Ponadto pamiętam, iż w czasie strajków lubelskich (8-24 lipca 1980) słyszało się, że stoją za nimi służby, a zwłaszcza za rozkręcaniem szyn kolejowych biegnących w kierunku granicy z ZSRR. Po obaleniu Gierka zarzucano mu, że zlekceważył sytuację w kraju i udał się na urlop na Krym. Zastanawiam się czy to nie owe służby właśnie podsunęły Gierkowi, w końcu lipca sugestię, iż sytuacja jest opanowana i może udać się na urlop. A potem, skoro poleciał, można było zacząć go krytykować i promować następcę. Tym bardziej, że następca nadzorował pion za powyższe sprawy odpowiedzialny.
Inna uwaga na marginesie wielu głosów oceniających Gierka. Zarzucają mu publicyści, że otwierając Polskę na „zachód” jednocześnie pozostawał w silnych więzach ze „wschodem”, a nawet je nadmiernie umacniał. Wypomina się mu wiadome zmiany w Konstytucji, Virtuti Militari dla Breżniewa i zbyt serdeczne uściski z sekretarzem generalnym. Dlaczego nikt z tych krytyków nie przyzna, że była to cena za brak sprzeciwu Kremla dla współpracy Polski z USA i Europą Zachodnią? Może cena czasem nieadekwatna, zbyt duża, ale bez niej mielibyśmy już na początku lat 70. ostry sprzeciw Moskwy lub przymusową wymianę I sekretarza.
Podzielę się jeszcze jednym wspomnieniem z pracy w ZUS. Już po rejestracji NSZZ Solidarność (stało się to 10 listopada 1980 roku), w lutym albo w marcu 1981 prezes ZUS Stefan Będkowski polecił zorganizowanie narady z udziałem kierownictw wojewódzkich oddziałów, przypomnę że wówczas funkcjonowało 49 województw. Otrzymałem zadanie napisania przemówienia dla prezesa – „wiesz, tak po nowemu mi napisz”- usłyszałem. Stefan Będkowski kierował ZUS-em w latach 1960-1981, z zawodu górnik, działacz związkowy, Ślązak. Cieszył się w Zakładzie szacunkiem i ja tę ocenę podzielałem, lubiłem go. W kierownictwie Zakładu było wówczas kilku byłych związkowców lub pracowników PZPR z pionu administracyjnego. Przewodniczącym Rady Nadzorczej był Władysław Nieśmiałek, z zawodu tkacz, w latach 1960-1972 zastępca kierownika wydziału administracyjnego KC. Jego zastępcą był słynny z października 1956 Władysław Kłosiewicz. Prezes CRZZ w latach 1950-1956, związany z zachowawczymi „natolińczykami”. Z zawodu murarz, w latach 1949-1950 kierownik wydziału administracyjno-samorządowego KC. Związkowy epizod miał też w życiorysie pierwszy zastępca prezesa ZUS Michał Krukowski.
Ale wracam do zaplanowanej przez prezesa Będkowskiego narady. Postanowiłem oprzeć tezy przemówienia (poza tematami stricte związanymi ze specyfiką ZUS) na artykule Mieczysława F. Rakowskiego „Szanować partnera” opublikowanego w styczniowej (1981) Polityce. Napisałem więc o konieczności poważnego, rzetelnego stosunku do powstałych w oddziałach ZUS struktur nowego związku zawodowego, do ich członków i działaczy. Pełen obaw o reakcję przekazałem tekst prezesowi. Po paru dniach dowiedziałem się, że kierownictwo moją propozycję zaakceptowało. Uczestniczyłem w tej naradzie. Z pewną dumą z siebie słuchałem moich słów odczytywanych przez prezesa. Mówca zakończył czytać, złożył kartki, stuknął nimi o blat mównicy, popatrzył na salę i zakomunikował – „no, to teraz powiem wam coś od siebie” i wygłosił przemówienie z głowy, w zasadniczych tezach odmienne w wydźwięku od tego, co przed chwilą odczytał.