19 listopada 2024
trybunna-logo

Siedem dych

Millerowi stuknęła 70-tka. Na urodzinach, które urządził dla przyjaciół w skromnym namiocie restauracji „Belvedere” w warszawskich Łazienkach, Waldemar Dąbrowski – minister kultury w jego rządzie i w ogóle chyba najlepszy minister kultury w minionym ćwierćwieczu – wygłaszając laudację na cześć Millera powiedział, że w tej postaci i w tym miejscu skupia się cała symboliczna droga, którą przeszło pokolenie dzieci PRL – od biednego chłopaka z żyrardowskiego podwórka, do królewskiego parku.

Miller ma tę zaletę, że mimo wszelkich wzlotów i upadków, które w ciągu tych 70 lat zaliczał, nie stracił miary rzeczy. Nawet, jeśli poruszał się po europejskich i światowych salonach, nie zapominał o żyrardowskim podwórku. Może dlatego nigdy nie zatracił instynktu, nie zapomniał o ludziach biednych? Nigdy nie dołączył do betonu – ani – kiedyś – partyjnego, ani potem – solidarnościowego? Może dlatego los zdarzył, że to właśnie jemu przypadł w udziale zaszczyt podpisywania (wespół z ministrem spraw zagranicznych w jego rządzie – Włodzimierzem Cimoszewiczem), najważniejszego od wieków dokumentu sytuującego Polskę pośród wolnych narodów Europy. Pod Akropolem był wyraźnie wzruszony – to przecież szmat drogi – z Żyrardowa do Aten.
Leszek Miller nie odgrywa dziś już w polityce pierwszoplanowej roli, ale ciągle odgrywa rolę ważną. Ciągle ma coś ważnego do powiedzenia, ciągle się go słucha, ciągle bulwersuje i ciągle przykuwa uwagę. Jego doświadczone spojrzenie na politykę i cięty jęzor nie pozwalają, by o nim zapomniano. Ostatnio znów wzbudza emocje, bo znów nie śpiewa w chórze chwalców PO. Miller pamięta, jak zachowywała się Platforma, gdy miała większość w Sejmie, jak traktowała ówczesną opozycję. Nie daje się nabrać na jej obecne szlochy. Obserwuje na zimno, jak los odpłaca Platformie tą samą monetą, którą ona płaciła.
Taka postawa powoduje, że tzw. „Warszawka” zalicza teraz Millera do stronników PiS. Przepowiadano już, że pójdzie do Tuska na wicepremiera, potem, że jego celem jest start w wyborach do Parlamentu Europejskiego, teraz „żenią” go z Kaczyńskim. A on jest sobą, po prostu. Co ma powiedzieć, to i tak powie.
Potwierdził to zresztą podczas swoich urodzin wobec grona przyjaciół i kolegów. Przerzedzonego w stosunku do dni swojej chwały, ale zawsze tak jest, że tylko najwierniejsi przyjaciele zostają, gdy człowiek zaczyna powoli odpływać od głównego nurtu zdarzeń. Mam jednak złą wiadomości dla jego wrogów i byłych kolegów: z okazji 70-lecia Miller już – znaczy jeszcze za życia – zbiera liczne pochwały i wyrazy uznania od ludzi, którzy dopiero teraz, widząc go na tzw. tle, doceniają jego klasę i nie wstydzą się o tym pisać publicznie. A druga zła wiadomość jest taka, że w obecności licznych gości Miller zapowiedział, że jednak nie ma zamiaru niczego kończyć.
I, co z takim robić? Zdrowie mu dopisuje, humor też, dowcipy łapie w lot. Niejeden jego równolatek tak by chciał… No, to już niech tak, panie premierze zostanie – co najmniej przez najbliższe kilkadziesiąt lat.

Poprzedni

Kto okazał się prawym?

Następny

Są pomniki robotników, ale nie ma już zakładów