19 listopada 2024
trybunna-logo

Sejm po niemiecku

To niezwykła rzadkość, że prezesowi Kaczyńskiemu podoba się coś, co niemieckie. Ale przemożna chęć zachowania dominacji PiS-u w polskiej polityce sprawiła, że być może za 3 lata będziemy wybierali polskich posłów po niemiecku właśnie.

Wprowadzenie w Polsce nowej ordynacji wyborczej, wzorowanej na niemieckim prawie wyborczym, odbyłoby się bez zmiany Konstytucji. Mimo że część deputowanych do Bundestagu wybierana jest w jednomandatowych okręgach wyborczych, a więc w systemie większościowym, specyficzna procedura wyłaniania posłów sprawia, że ostatecznie tamtejszą ordynację mieszaną konstytucjonaliści zaliczają do proporcjonalnych. W Polsce artykuł 96 Konstytucji określa wybory do Sejmu jako proporcjonalne i ten zapis raczej pozostanie, bo w obecnym Sejmie trudno oczekiwać jakiegoś porozumienia prowadzącego do zmian w Konstytucji. Zdaniem ekspertów z Prawa i Sprawiedliwości wprowadzenie w Polsce ordynacji wyborczej podobnej jak w Niemczech ułatwiłoby Kaczyńskiemu uzyskanie lepszego wyniku w wyborach do Sejmu w 2019 roku, w tym zapewnienie PiS większości konstytucyjnej. Nie miejmy złudzeń, nikomu z PiS-u nie zależy na tym, by nowa ordynacja wyborcza była lepsza dla Polski i wyborców. Ma być lepsza dla obecnie rządzących. Zresztą tak było zawsze, PiS nie jest wyjątkiem. W roku 2001 koalicja AWS-UW, starając się zmniejszyć rozmiary spodziewanej wygranej Sojuszu Lewicy Demokratycznej, na pół roku przed wyborami zmieniła sposób liczenia głosów: z metody D`Hdonta, preferującej duże partie, na metodę Sainte-Laguë, dającej szanse mniejszym. Rok po wyborach, w roku 2002, rządzący już SLD, z powrotem wprowadził do ordynacji wyborczej metodę liczenia D`Hdonta. Był wówczas największą partią i liczył zapewne, iż taką pozostanie, dzięki korzystnej dla siebie metodzie liczenia głosów. Przy tak permanentnym „grzebaniu” rządzących w zapisach ordynacji wyborczej, trudno nawet oburzać się na Kaczyńskiego. Ale na pewno warto przyjrzeć się bliżej, jak ta zapowiadana przez prezesa PiS „dobra zmiana” ordynacji na modłę niemiecką wpłynie na szanse lewicy w przyszłych wyborach.

Jak wybierają Niemcy

W Niemczech połowa posłów do Bundestagu wybierana jest w 299 okręgach jednomandatowych, a druga połowa z list partyjnych poszczególnych landów niemieckich. Głosujący Niemiec oddaje dwa glosy: jeden imienny na kandydata z własnego okręgu wyborczego, a drugi na listę partyjną, czyli na wybraną partię polityczną, bez wskazywania konkretnego kandydata. Kolejność kandydatów na liście partyjnej ustalana jest przez liderów partyjnych, a wyborca nie ma możliwości głosowania na konkretnego kandydata z nazwiska. Przy obliczaniu wyników wyborczych ważniejsza jest ta druga lista wyborcza, zawierająca jedynie nazwy partii. Na podstawie ilości głosów oddanych na poszczególne partie określany jest procentowy skład przyszłego parlamentu. Mówiąc w pewnym uproszczeniu: ten etap niemieckich wyborów przypomina sondaż przeprowadzany przez ośrodki badania opinii społecznej, tyle, że zamiast tysiąca, czy paru tysięcy respondentów, uczestniczą w nim wszyscy wyborcy. Dopiero w drugim kroku, wiedząc już, ile dana partia uzyskała miejsc w Bundestagu, obsadza się je tymi kandydatami partii, którzy wygrali wybory w okręgach jednomandatowych. A później ewentualne pozostałe miejsca uzupełnia kandydatami z list partyjnych. Na których – co ważne – nikt nie głosował, a może nawet nie znał nazwisk tych „wybrańców”. Swój wybór zawdzięczają jedynie partii, która zapewniła im dostatecznie wysokie miejsca na liście. Można być kandydatem na obu listach, więc zasłużonego partyjnego bosa bardzo trudno wyborcy „oderwać od koryta”. Jak przegra w okręgu jednomandatowym, dostanie się do parlamentu z listy partyjnej. Tyle o niemieckiej ordynacji, oczywiście w uproszczeniu. A co oznaczałyby podobne zapisy zaadaptowane przez Kaczyńskiego do polskich wyborów?

Powrót listy krajowej

Z wypowiedzi polityków PiS można wnioskować, że oprócz 230 okręgów jednomandatowych (połowa wszystkich 460 miejsc w Sejmie) w wyborach byłaby jedna lista krajowa, na którą głosowałby każdy wyborca w kraju. Na liście krajowej wypisane byłby jedynie nazwy wszystkich komitetów wyborczych startujących w wyborach. Nazwiska kandydatów „podpięte” pod każdy komitet, a w szczególności ich kolejność, byłyby ustalane przez partyjnych szefów. Ponieważ w polskiej Konstytucji zapisane są wybory proporcjonalne, a nie większościowe, sposób liczenia głosów musiałby być analogiczny jak w Niemczech. Najpierw „sondaż” partyjny, a dopiero potem zapełnienie Sejmu zwycięzcami w JOW i uzupełnienie kandydatami z listy krajowej. Pierwszy wniosek jest oczywisty: rola partyjnych wodzów w „nominowaniu” przyszłych posłów byłaby większa niż obecnie. Drugi wniosek: wybory pod rządami nowej ordynacji stałyby się jeszcze bardziej upartyjnione. Zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych przekonywali, że będzie odwrotnie: więcej wybitnych polityków, mniej partyjnych nominatów. Nic z tego. Wybory w Niemczech udowadniają, że kandydat w okręgu jednomandatowym, bez poparcia liczącej się partii, nie ma szans na mandat.

Większe szanse lewicy

Przy 30 milionach uprawnionych do głosowania w Polsce i 230 okręgach jednomandatowych, przeciętny okręg w takim głosowaniu liczyłby ponad 100 tysięcy wyborców. W Warszawie, podzielonej na 18 dzielnic, jeden okręg odpowiadałby prawdopodobnie jednej dzielnicy. Podobnie w moim Wrocławiu, liczącym nieco ponad 600 tysięcy mieszkańców i podzielonym na 5 dzielnic. W Polsce jest 314 powiatów i 66 miast na prawach powiatów, można więc założyć, że duży powiat byłby jednym z 230 okręgów wyborczych. A przy mniejszych powiatach, jeden okręg przypadłby na 2 powiaty. Wydaje się, że taka mapa wyborcza jest korzystna dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej w jego dzisiejszej kondycji. Sojusz jest najlepiej reprezentowany na poziomie powiatów i miast, gdyż ma tam wielu polityków znanych lokalnej społeczności. Daje to im realne szanse na wygraną w okręgu jednomandatowym, ale pod dwoma warunkami. Pierwszy warunek, to aktywne uczestnictwo i uzyskanie jak najlepszego wyniku w wyborach samorządowych w 2018 roku, które to wybory w nowej ordynacji do Sejmu stałyby się formą prawyborów, wskazujących, kogo partia ma wystawić w każdym z 230 okręgów jednomandatowych. W przeciwieństwie do obecnie obowiązującej ordynacji, gdzie przy podziale mandatów liczy się każdy głos oddany na kogokolwiek z listy danej partii, w nowej ordynacji wynik uzyskany przez kandydatów w okręgach jednomandatowych nie będzie miał dla partii znaczenia. O podziale mandatów zadecyduje ilość głosów oddanych na listę partyjną, czyli na konkretną partię. Stąd drugi ważny wniosek dla kandydatów z okręgów jednomandatowych: muszą być jednoznacznie identyfikowani ze swoimi partiami, aby w ten sposób pośrednio wpływać na liczbę głosów oddawanych na partię, którą reprezentują. Na przykładzie: jeśli Jan Kowalski z SLD będzie startował w wyborach samorządowych na stanowisko burmistrza z własnego komitetu, a nie pod szyldem SLD, to ryzykuje, że za rok wyborca co prawda zagłosuje na niego ponownie w wyborach do Sejmu, ale niekoniecznie na drugiej kartce wyborczej odda głos na SLD – jako partię Jana Kowalskiego. Tym samym głos na Kowalskiego może być, z punktu widzenia partii, głosem straconym.

SLD zostaje

Dla samego SLD proponowane zmiany w ordynacji dają dość jasną odpowiedź w toczącej się wewnątrz partii dyskusji nad ewentualną zmianą nazwy SLD lub reaktywowaniem tworów w rodzaju „Zjednoczonej Lewicy Bis”. Odpowiedź brzmi: nie. Głosowanie na listę partyjną, na której nie będzie nazwisk liderów, a jedynie nazwa partii oznacza, że najważniejsza będzie tożsamość ugrupowania i rozpoznawalność nazwy. Mniejsza będzie rola tak zwanych lokomotyw wyborczych. Jerzy Wenderlich, który uzyskał doskonały wynik w swoim okręgu w ostatnich wyborach do Sejmu, zapewne powtórzy go w następnych. Ale jeśli nie będzie reprezentował SLD, partii, z którą jest jednoznacznie identyfikowany, tylko jakąś „nową lewicę”, może się zdarzyć, że głosując na niego, wyborca wybierze na liście partyjnej inną partię – o bardziej ugruntowanej tożsamości.
Analizując na gorąco wady i zalety nowej ordynacji, wydaje się, że może ona dawać lewicy większe szanse na powrót do Sejmu. Zmuszając jednocześnie do konsolidacji sił politycznych na lewicy, bo dla wszystkich jest jasne, że w wyborach jednomandatowych mali nie mają żadnych szans. Jednak jądrem tej konsolidacji musi być Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo nowej formacji „przebić się” będzie znacznie trudniej niż pod rządami obecnej ordynacji wyborczej.

Poprzedni

Znalazł się kij…

Następny

Państwo nas prześwietli