22 listopada 2024
trybunna-logo

Refleksje o reformie szkolnictwa

Wiatr fot.FOCUS58

Początek nowego roku akademickiego zbiega się z wejściem w życie szumnie zapowiadanej reformy. Nie wywołała ona tak silnych kontrowersji, jak wcześniejsza – zupełnie nieudana – pseudoreforma szkolnictwa podstawowego i średniego.

Poprzedzona została dość poważnie przeprowadzoną dyskusją, co można byłoby zapisać na plus ministrowi Gowinowi, gdyby nie to, że niezbyt widać wpływ tej dyskusji na kształt przeprowadzanych zmian. Chociaż jest już za późno, by dokonać zmian we wprowadzanej właśnie reformie, to jednak warto zastanowić się, co stanowi najważniejsze tkwiące w niej zagrożenie i jak ewentualnie można będzie zmiany te poprawić jeśli (lub gdy) powstaną niezbędne warunki polityczne.

Rankingi wstydu

Założoną intencją reformy miało być podniesienie poziomu szkolnictwa wyższego, które w ostatnich dziesięcioleciach istotnie nie może wykazać się szczególnie imponującymi osiągnięciami.
Notowania międzynarodowe naszych czołowych uczelni sytuują je daleko of czołówki światowej, co musi zastanawiać zwłaszcza dlatego, że ustępujemy w tych rankingach nie tylko wielkim mocarstwom (co byłoby zrozumiałe) ale także wielu państwom średniej wielkości.
W środowisku naukowym dość rozpowszechniony jest pogląd, ze tan stan rzeczy wynika głównie z niedofinansowania szkolnictwa wyższego. Daleki jestem od negowania tego argumentu. Paradoksem polskiej transformacji ustrojowej jest to, że trzydzieści lat po zmianie systemu uczelnie wyższe są w gorszej sytuacji finansowej niż były w okresie PRL, zwłaszcza w bardzo pod tym względem dobrych latach siedemdziesiątych. Dzieje się to w warunkach niewątpliwego, bardzo znacznego wzrostu polskiej gospodarki i podniesienia realnych dochodów ludności. Jest to fragment większej całości, na którą składają się – obok problemów edukacji – stan służby zdrowia, niedofinansowanie wymiaru sprawiedliwości i innych działów pracy państwowej. Reforma ministra Gowina tego problemu nie ruszyła, gdyż wymagałoby to przemyślenia całej polityki budżetowej. Gdy obecna opozycja dojdzie do władzy, będzie musiała na nowo przemyśleć tę politykę – nie tylko w odniesieniu do edukacji.

Intencje intencjami

Reforma szkolnictwa wyższego ma – według głoszonych intencji jej autorów – przynieść usprawnienie zarządzania, pozwolić na koncentrację środków w najlepszych uczelniach i zapewnić takie warunki awansu naukowego młodej kadry, które sprzyjać będą jej odmłodzeniu przy zachowaniu, a nawet podniesieniu, merytorycznych kryteriów tego awansu. Są to cele godne poparcia, ale problem tkwi w tym, że reforma polega na dobraniu środków, które nie będą sprzyjały realizacji tak określonych celów.
W sferze zarządzania uczelniami wyższymi reforma idzie w kierunku centralizacji. Likwidacja wydziałów, które stanowiły naturalne, okrzepłe latami, środowiska naukowe i koncentracja władzy w ręku rektorów przy znacznym osłabieniu roli ciał kolektywnych to rozwiązania, które nie tylko odbiegają do wielowiekowej tradycji uniwersyteckiej, ale także nie dają żadnej gwarancji, że w rezultacie tych zmian uczelnie będą lepiej zarządzane. Wiemy co tracimy (znaczną część uczelnianej demokracji), ale nie bardzo wiadomo, co mielibyśmy w wyniku tych zmian zyskać. Swoistość nauki polega na tym, że mechanizmy nieźle sprawdzające się w wojsku czy w administracji gospodarczej nie pasują do nauki i szkolnictwa wyższego, o jakości których decydują indywidualne talenty wielkich uczonych.

Kadra za miskę ryżu

Tu dotykam sprawy jeszcze ważniejszej: sposobu, w jaki reforma ma wpływać na dobór i awans młodej kadry naukowej. To z niej wyrosną przyszli mistrzowie akademiccy, od których pracy w ostatecznym rachunku zależeć będzie poziom polskiej nauki i polskich szkół wyższych. Ca la tradycja akademicka opiera się na tym, że najważniejszym kryterium oceny uczonego jest opinia innych uczonych. Czy jest to rozwiązanie idealne? Nie, gdyż idealnych rozwiązań nie ma. Środowisko naukowe może się mylić, jak na przykład sto lat temu myliło się polskie środowisko prawnicze nie doceniając oryginalności największego z polskich teoretyków prawa Leona Petrażyckiego – uczonego o światowej sławie, ale zbyt niezależnego, jak na kryteria ówczesnego (wtedy bardzo konserwatywnego) środowiska naukowego. Jednak na dłuższą metę nie ma lepszych kryteriów oceny niż opinia innych uczonych. Nie zastąpią jej biurokratyczne kryteria oparte na gromadzeniu punktów za publikacje, co zakłada, że sam fakt opublikowania tekstu w „punktowanym” czasopiśmie świadczy o poziomie kandydata do awansu naukowego.

Docenci pisowscy?

O co więc w istocie idzie w tej reformie? Moim zdaniem ma ona ukryte, ale dość oczywiste cele polityczne.
Wpisuje się w koncepcję „wymiany elit”, którą Prawo i Sprawiedliwość otwarcie głosi i dość konsekwentnie stara się realizować.
To dlatego obniża się znaczenie opinii uczonych a podnosi rolę punktacji, na którą istotny wpływ ma mieć ministerstwo, gdy z to ona – raczej arbitralnie – ustala listę „punktowanych” czasopism. Temu celowi ma także służyć wzmocnienie pozycji rektorów, gdyż osłabienie roli ciał kolektywnych oznacza zmniejszenie roli środowiska naukowego, w którym wpływy obecnej partii rządzącej są niewielkie.
Wszystko to przypomina zmiany wprowadzone półwieku temu, gdy – po niechlubnym marcu 1968 roku – ówczesne władze osłabiły pozycję senatów i rad wydziałów a wzmocniły znacznie pozycję rektorów, a także umożliwiły obejmowanie stanowiska docenta osobom bez habilitacji (tak zwanym „marcowym docentom”).
Nie na wiele to się zdało, gdyż środowiska naukowe cenią sobie własną pozycję i nie poddają się tak łatwo dyktatowi rządzących. Nie wróże więc powodzenia autorom reformy, co nie znaczy, że nie będzie ona miała niekorzystnego wpływu na warunki funkcjonowania polskiego szkolnictwa wyższego.

Ale z drugiej strony…

Gdy powstaną polityczne warunki dla naprawy państwa po rządach PiS, warto będzie poważnie odnieść się do sprawy reformowania szkolnictwa wyższego. Jedną ze zmian powinno być ponowne połączenie ministerstwa edukacji narodowej i szkolnictwa wyższego, tak jak to było w latach 1987-2006. Podzielenie Ministerstwa Edukacji Narodowej (przez rząd Jarosława Kaczyńskiego) było konsekwencją przejęcia kierownictwa MEN przez szefa Ligi Polskich Rodzin wicepremiera Romana Giertycha, co rodziło potrzebę zachowania kierownictwa szkolnictwa wyższego w ręku dotychczasowego ministra, wybitnego uczonego profesora Michała Seweryńskiego. Po zmianie rządu te względy straciły na znaczeniu, ale kolejni premierzy nie wrócili już – moim zdaniem niesłusznie – do rozwiązania, które w swoim czasie dobrze się sprawdziło. Połączenie odpowiedzialności za te obszary w jednym ręku jest uzasadnione tym, że między szkolnictwem ponadpodstawowym i wyższym istnieje wiele powiązań i wzajemnych zależności.

I pieniądze

Warto będzie także inaczej niż dotychczas konstruować politykę finansowania szkolnictwa wyższego i nauki, być może przez zwiększenie udziału wielkich przedsiębiorstw państwowych. Przede wszystkim zaś konieczne będzie uwolnienie szkolnictwa wyższego od politycznej kontroli – i to niezależnie od tego, kto sprawować będzie władzę w państwie.
Skutki obecnej reformy poznamy po jakimś czasie. Chciałbym się mylić, ale wątpię, by przyniosła ona pożądany przełom w sytuacji szkolnictwa wyższego. Od środowiska naukowego będzie zależało, czy – lub w jakim stopniu – wpłynie ona na klimat polityczny, w jakim funkcjonuje ten obszar życia społecznego.

*Autor był w latach 1996-1997 ministrem edukacji narodowej.

Poprzedni

Kto, jak nie on? Kto, jak nie Gadzinowski?

Następny

Zmarzlik mistrzem!

Zostaw komentarz