Mój znajomy się rozwodzi. Zdarza się. Nie on pierwszy, nie ostatni. Rozwodzi się Paweł Kukiz z Peeselem, co było do przewidzenia. Ze zdrowym rozsądkiem i pomyślunkiem, rozwiodła się już dawno, mam wrażenie, jedna posłanka z Platformy, która na mównicy sejmowej podarła Konstytucję. Niczym Nergal Biblię, albo Irena Ochódzka paszport misia-rysia. Te kobity to jednak są. Żeby tak wziąć i podrzeć…
Po tym, marnym skądinąd, happeningu posłanki Jachiry, głos zabrał poseł Kowalski z prawicy, który jął domagać się od prowadzącej obrady Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, ukarania pani poseł, za czyn godzący w narodowe symbole. Zapomniał chyba młody poseł, że ongiś prezes, na antenie rządowej telewizji, powiedział, że Konstytucja, to…taka książeczka. A z książeczką można zrobić różne rzeczy; przeczytać, olać i nie czytać, odłożyć, spalić albo użyć do celów higienicznych. Jeśli więc już poseł chciał wystąpić w obronie czegoś, co posłanka Jachira zbrukała, winien krzyczeć o tym, że marnotrawi ona papier, na który wycięto harwesterami dęby i buki z polskich lasów. Na to jednak poseł musiałby mieć wewnętrzny imperatyw, aby w obronie roślinności stawać, a jak wiadomo, roślinność u posłów prawicy i wszystko co wokół żeruje, bytuje i lata w koronach drzew, najlepiej wygląda na talerzu. Ewentualnie na ścianie, pięknie oprawione albo wypchane. Posłuży też do kominka, żeby przy wigilijnym stole pięknie rozeszła się woń żywicznych polan. Swoją drogą, to jest dość surrealistyczne, kiedy w obronie Konstytucji staje człowiek z ugrupowania, dla którego jest ona li tylko książeczką, a zapisy w książeczce można sobie wygumkować, jeśli się nie podobają. Albo nie doczytać do końca, jak matka krnąbrnemu dziecku na dobranoc. Jak o tym teraz myślę, to cała ta sytuacja jest jak wyjęta z opowiadań Ioneski. Pani poseł na mównicy drze kartki, jak w „Misiu”. W obronie podartych kartek, trochę jak w obronie znikniętych parówek, występuje poseł rządzącego obozu, który poucza panią marszałek, że tak się nie godzi. Myślałem długo, jakie emocje wzbudza we mnie ta scena. Jak w teatrze, kiedy jakaś scena do głębi mnie poruszy, długo później ją analizuję, żeby wyciągnąć maksimum emocji które towarzyszyły mi, kiedy ją po raz pierwszy oglądałem i tych, z którymi stykałem się, gdy sobie odtwarzałem scenę ową z pamięci. Przykro powiedzieć, ale po kilkukrotnym odtworzeniu sobie tego żenującego widowiska, emocji w sobie nie miałem żadnych. Najmniejszego wstydu za kraj i jego wybrańców; ani grama wyrzutów sumienia. Nic. Jakbym zjadł chrupek bez żadnych wartości odżywczych, po którym nic nie zostało. To jednak byłaby też nie do końca prawda. Coś jednak zostało. Zwykły, fizyczny niesmak, na to, co widziały me oczęta. Jak się kłócą, dziad z babą, jak kelner z kierowniczką sali, kto bardziej nabrudził w szalecie. Kierowniczka wymachuje księgą skarg, drze zeń nienawistne wpisy. Kelner rzuca się w obronie. Ubliża inspektorowi z konsumów, który na wszystko patrzy i bezradnie rozkłada ręce. Albo jak cinkciarze na postoju taksówek. Jeden mówi, że drugi mu ukradł samochód. Trzeci twierdzi, że to nieprawda, a czwarty szuka stronników dla pierwszego. I tak drą się między sobą, plują sobie pod buty, obrażają grubym słowem, a pasażerowie, zdezorientowani, patrzą na to widowisko. Co weselsi rozdziawią gęby i śmieją się, kiedy widzą, jak koguty biorą się za łby. Pomiędzy widownią a aktorami stoi dwóch postronnych gapiów w średnim wieku. Jeden nie wytrzymuje i zagaduje do drugiego w te słowy: „To jak to jest, panie kolego, on naprawdę ukradł mu ten samochód ?”. Na co tamten, po chwili namysłu, odpowiada: „Może rzeczywiście i ukradł, ale niech Pan spojrzy, jak on go pięknie prowadzi!”.