23 listopada 2024
trybunna-logo

Początek marzeń o końcu świata

Jarek Ważny

Żył sobie na przełomie wieków kaznodzieja C.T. Russel. Był baptystycznym szołmenem, ale ostatecznie zakotwiczył przy jednym z większych graczy na religijnej scenie. Russel miał ten ujmujący dar, że z lubością przewidywał co rusz koniec świata. Kolejne niepowodzenia wcale go nie zniechęcały. Przeciwnie. Russel wciąż przewidywał, a ludzie coraz mocniej mu zawierzali. Po grób.

Najpierw, podług wyliczeń Russela, Chrystus miał przyjść na Ziemię w 1874 r., ale nie przyszedł, bo Russel źle przetłumaczył pisma. Ponoć był już obecny, ale niewidzialny. To jednak trochę za mało jak na kogoś, kto wie, kiedy skończy się świat. W 1878 r., wszyscy żywi i umarli wyznawcy teorii Russella mieli być porwani do niebios przed Pana, ale dalej nic z tego nie wyszło. W 1893 r. Russell sugerował, że koniec może nastąpić nie później niż w 1905 czy 1907 r. W międzyczasie była jeszcze data 1881, ale ciągle pudło. Dalej Russel stawiał na 1914. Fakt, dla wielu ta data mogła być początkiem końca, ale ludzkość, na złość Russelowi, przerwała. Następna data końca – 1918 r. – miała być już ponoć solidnie udokumentowana obliczeniami, niestety Russellowi nie było dane niej doczekać, bo wcześniej sam zakończył żywot w 1916 r. A ludzie wciąż go słuchali i wierzyli w jego czary-mary.

Jarosław Kaczyński, choć końca świata nie prorokuje, niezmiernie się lubuje w końca świata wzniecaniu. Dla wielu jego wrogów zetknięcie się z nim, to częstokroć prawdziwy początek dni ostatnich. Mało tego, dla wielu jego apologetów, obcowanie z prezesem jest nieuświadomioną koniecznością własnego końca.

Jarosław Kaczyński rozmontował system wyborczy jak nikt w historii Polski, choć wielu się to marzyło. Podeptał kodeks wyborczy. Zasiał chaos, nad którym nikt w rządzie nie panuje. W zeszły łykend sytuacja na tyle nabrzmiała, że nawet Molibdenowy Mateusz miał mieć wszystkiego dość i na Nowogrodzkiej jął ciskać papierami krzycząc, żeby zabrać go już z tych kolonii, bo to nie na jego nerwy. Wcale się mu nie dziwię. Miała być permanentna prosperita i dostatek, a tu nie wiadomo, czy uda się wyjść z tego kabaretu z resztką godności. Poza tym, Mateusz i cała cwana ale inteligenta część rządowych ław, czują podskórnie, że tego bałaganu nie da się dłużej pudrować i że ludzie to widzą. A jak widzą, to prędzej czy później stracą cierpliwość i pogonią z Sejmu w cholerę.

Najbardziej jednak nadziwić się nie mogę, jak ten pęd Jarosława do chaosu i
niepokoju, może przetrawić w swoich trzewiach zwykły człowiek, który na co dzień popiera rządzącą partię; gdzie w jego środku, obok salcesonu, chleba z masłem i mizerii znajdzie się miejsce na katolicko-narodowy bigos, który mu Jarosław serwuje dzień w dzień, dodając doń za każdym razem kolejnych, zupełnie niestrawnych przypraw. Toż to na dłuższą metę nie do wytrzymania. Zbiera się na womitację na samą myśl. A jednak lud zbożny wytrzymuje. I wierzy Jarosławowi, że zaprowadzi go ku szczęśliwości, tak jak wierzył Russelowi, że już za chwileczkę, już za momencik, wszystko przestanie się kręcić i nastąpi upragniony koniec trosk i mąk.

Dawno już straciłem rachubę, co też znowu towarzystwo wyprawia z wyborami przez kopertę, bo odrzuciłem ich ideę na samym starcie. Cokolwiek niekonsekwentnym byłoby więc, gdybym interesował się czymś, co z gruntu rzeczy uważam za poroniony pomysł, w dodatku przepchnięty kolanem, łamiący poszanowanie dla praw, tak ludzkich jak i przyrodzonych, jak choćby to, żeby nie narażać ludzi na niepotrzebny stres, kiedy ci sobie tego nie życzą. No, ale jak mawia prezydent Andrzej, skoro można wyjść do sklepu, można też pójść do lokalu wyborczego. Teraz nawet już nie będzie trzeba donikąd chodzić, bo lokal przyjdzie do nas.

Dumam więc sobie dalej, ileż to jeszcze człowiek pisowski musi znieść razów w swoją ludzką godność i inteligencję, bo wszak każdy jakąś ma, żeby zrozumieć, jak wielką krzywdę funduje Polsce i Polakom Jarosław Kaczyński swoim zachowaniem. Czy z każdym dniem nie narasta w człowieku pisowskim frustracja, że to wszystko, to jakaś piramidalna mistyfikacja, jakiś sen wariata; że nie można przecież tak bezceremonialnie traktować ludzi i sprowadzać ich do roli białkowego interfejsu, bezrozumnej tłuszczy. I im dłużej dumam, tym bardziej czarna wizja mnie oplata. Że…nie. Nie narasta. Oni mu po prostu bezgranicznie ufają. Jak wierni Russelowi w 1914 r. Prawdziwej wiary nie zburzy żadna wątpliwość.

Poprzedni

Boniek stawia się FIFA

Następny

Koszty kryzysu poniosą pracownicy

Zostaw komentarz