Jednoaktowy policyjny spektakl w Pobierowie ma wieloraką wymowę.
Można oczywiście rozważać kulisy tego kuriozalnego działania. Można zastanawiać się, czy to pokazówka na polecenie z góry, może z samej centrali, czy serwilizm lokalnego prokuratora odgadującego oczekiwania mocodawców, czy po prostu jego karierowiczowska nadgorliwość (zasłużyć popisem czujności na awans).
I dalej w tym duchu: czy to rezultat donosu „obywatelskiego”, czy może przejaw policyjnej infiltracji – wymagającej jednak doskonalenia kadr, by nie ośmieszały swojej roboty. A może to wyraz profilaktyczno-prewencyjnej sumienności aparatu, który – gdy nie ma okazji do wytropienia terrorystów, nie ma na swoim terenie podejrzanego meczetu i szkółki muzułmańskiej – musi zadowolić się węszeniem reliktów komunizmu. I na szczęście ma pod ręką gumowy paragraf o propagowaniu totalitarnych praktyk. Swoją drogą, możemy założyć się o niezłą stawkę, że zwiad policyjny nie odwiedziłby konferencji naukowej czy pseudonaukowej na temat myśli Carla Schmitta, jako żywo propagującej dyktaturę.
Poważniejszym już dylematem jest, czy ten incydent to zwiastun dopiero powstającego i docierającego się w przymiarkach i ćwiczeniach inwigilacyjnego systemu kontroli nad myślą, badaniami i zrzeszaniem się ludzi o takich czy innych poglądach, czy też świadectwo, że taki system już działa i wchodzi w życie, tyle tylko, że dopiero powoli się rozkręca.
Pozostawmy jednak na boku dylemat, czy to już triller, czy tylko żałosna groteska. Główna intencja mocodawców tego działania jest czytelna i zgodna z Linią Partii (rządzącej): Marks, marksizm to słowa, które mają brzmieć równie haniebnie, jak faszyzm, hitleryzm; a już samo zajmowanie się marksizmem nie w roli opluwacza lub egzorcysty, lecz badacza, ba, pasjonata, ma być traktowane jako działalność kryminogenna.
Policyjna kontrola konferencji marksistów na zlecenie prokuratora to miarodajny wskaźnik organicznego związku między: dekomunizacyjnym obłędem – do którego na długo przed PiS-owskim objawieniem i nawiedzeniem przyczynili się najpierw dzisiejsi obrońcy demokratycznego państwa prawa, ideologiczno-propagandowym wytrychem „totalitaryzmu”, uznaniowo-blankietową definicją „propagowania symboli i praktyk totalitarnych” oraz wyraźnym kursem Dobrej Zmiany na represyjnie obsługiwaną ideologiczną uniformizację społeczeństwa. Ideologiczna Gleichschaltung dokonała się na długo przed dobrozmianowym dokręcaniem śruby. Dokonała się na zasadzie umysłowej prymitywizacji.
O Polsce Ludowej i „socjalizmie realnym” albo źle, albo wcale. Stulecie Niepodległości z czarną dziurą (45 lat PRL jak zabory i okupacja). Dzieła Marksa, Engelsa, Lenina z bibliotek na śmietnik lub na przemiał – bo, jak wiadomo, ludzie stają się mądrzejsi, gdy mądrzejsi od nich zadecydują, jakich książek nie powinni czytać. Odbiorcy takiej mądrości chętnie nie czytają niczego; nie tylko Marksa. Marks – pradziadek Stalina, złowieszczy geniusz zbrodniomyśli. Tyle o nim wie dzisiejszy uczeń, w skrócie myślowym branym jednak dosłownie widzi Marksa jako inicjatora czystek, założyciela bezpieki i projektanta gułagów. Ale też nie jest ciekaw, jak to było; przecież już wiadomo.
W III i w IV RP można szczycić się dyplomem – magisterskim, doktorskim, profesorskim – i z tego tytułu w roli wykładowcy, dziennikarza, prokuratora szczycić się zarazem swoją ignorancją.
Ale czemu się tu dziwić? Rządy autorytarne nie potrzebują teoretycznych i doktrynalnych subtelności, nie potrzebują intelektualistów. Ich ostoją jest kadra dobrze ociosana.
I tylko policjantów żal – wysyłanych do dziwnych zadań: pilnowanie pomników, eskortowanie i ochrona dobrze umięśnionych narodowców, wyłapywanie protestujących, legitymowanie profesorów o podejrzanych specjalnościach.