Kiedy widzisz, że po ulicy idzie bandzior i wali po kolei w pysk przechodniów, jeden po drugim, wiedz, że jeśli nie zareagujesz, prędzej czy później uderzy też ciebie. Może nieco lżej, bo się już zmęczy, albo nie trafi czysto i cios nie wyrządzi wielkiej krzywdy. Na pewno jednak zaboli. Bandzior ma wprawę w biciu. Nie mów jednak, że nic się nie stało, bo akurat tobie nie dzieje się krzywda. Krzycz ile sił, że biją. Bo następny do bicia możesz być Ty.
Nawet, jeśli jeszcze nie podpadłeś. Nawet, jeśli bandzior jest daleko. Nawet jeśli wiesz, że po ciosie się podniesiesz. Krzycz, że to zwykła granda, bić tak ludzi w biały dzień, bo masz obowiązek reagować na niesprawiedliwość skrytą pod drelichem prawa. Inna rzecz, jak bardzo Twój krzyk wystraszy bandziora. I czy w ogóle.
No właśnie; piszę te słowa po środowym manifeście mediów komercyjnych i sam trochę nie dowierzam w jego zbawczy sens. Że krzyk środowiska, niemy krzyk, sugestywny i wymowny, cokolwiek da. Jeśli pustki w budżecie są istotnie tak duże, a zapewne są, to, moim zdaniem, rządzący się nie ugną. Śmiem wątpić, czy i tym razem ulegną przed Amerykanami, kiedy ambasador USA z nadania Bidena wezwie Morawieckiego na dywanik. Nasi chłopcy doskonale wiedzą, że z nową administracją niewiele ugrają, i że umizgi w ich stronę-czytaj: wiemy, kto jest właścicielem TVN-u, dlatego nie bijemy go po kieszeni, na nic się tu zdadzą. A jeśli nie, trzeba ciąć równo z trawą. I tu jest największa przewina pisowczyków. Że pod przykrywką golenia owiec tłustych, co akurat specjalnie mi nie przeszkadza, zarżną na śmierć chabety i chudziny, na których już dziś wiszą sama skóra i kości. Mam tu na myśli choćby prasę lokalną, która nie wpadła jeszcze w ręce Orlenu albo innego, dużego wydawcy. Lokalne tygodniki, dwutygodniki, miesięczniki społeczno-kulturalne, których i tak już pozostało na rynku tyle, co kot napłakał. Nie dość że ledwo zipią, bo przychody reklamowe od stałych zleceniodawców pozwalają im przekulać się z miesiąca na miesiąc, teraz będą musieli oddać Państwu kolejne myto, bo żarłocznej i nienasyconej wiecznie bestii ciągle mało. A duzi gracze? Myślicie, że na kim odbiją sobie straty po podatku? Nie wierzcie, że ucierpią „Wasze ulubione programy”, na które nie będzie pieniędzy. Milionerzy dalej będą wygrywać, a Magda Gessler nadal będzie wzniecać rewolucje, podobnie jak Wojewódzki śmieszyć i tumanić, bo żaden wydawca z głową na karku nie pozwoli zarżnąć sobie kury znoszącej złote jaja. Utnie się, jak to u nas, na szarych pracownikach. Zwolni się po jednym, dwóch ludzi z każdego działu, a ich obowiązki przekaże pozostałym szczęśliwcom. Zawsze się tak robiło, to czemu i nie tym razem. Zarząd się wyżywi, spokojnie. Proponowane przez rząd kierunki i powoływanie się choćby na francuskie przykłady opodatkowania gigantów medialnych, trochę rozmijają się ze stanem faktycznym. Najwięksi, czyli np. Facebook, YouTube itd. i ta dostaną mniejsze myto, per saldo, niźli mniejsi i jeszcze mniejsi.
Nie ma pisowska władza wstydu za grosz. Dotuje publicznego nadawcę państwowymi pieniędzmi, większymi niż Owsiak zdołał zebrać przez 20 lat ze swoją Orkiestrą, i bezczelnie, jak złodziej, wydziera w tym samym czasie, prywaciarzom ich zyski, które ci wypracowali sobie na wolnym rynku. Bo zasadą działania prywatnego nadawcy; dużego, małego, tradycyjnego, internetowego czy każdego innego, jest właśnie zysk. Działając w ramach obowiązujących przepisów, nadawca chce zarabiać pieniądze. Tak jak partia polityczna dąży do tego, żeby wszystkimi możliwymi, legalnymi sposobami, zdobyć i utrzymać władzę. Nie ma w tym żadnej wielkiej filozofii. Rząd tymczasem robi klasyczny pull up, jak w dancehallu, zaciąga hamulec i oświadcza: nasze państwo, nasze przepisy i nasze pieniądze, a przynajmniej ich część. Owszem, jesteście prywaciarzami, ale zarabiacie na polskiej ziemi, trzeba się podziałkować. A kiedy im nadawcy mówią, że już oddają co należne władzy, ta oświadcza, że gdzie indziej oddają jeszcze więcej, więc niech się cieszą, że nie mają do oddania jak na Zachodzie, tylko jakieś marne, polskie grosze. Czytałem niedawno wypowiedź tzw. eksperta z rynku mieszkaniowego, który wieszczył na łamach jednej z gazet, że w Polsce i tak jest bardzo dobrze i bardzo tanio, bo w Singapurze albo w Bangkoku, metr mieszkania kosztuje 100-120 tys. zł a w Warszawie tylko 20 tys. Tego rodzaju więc jest to retoryka. Bo bogaty ma, to trzeba mu zabrać. Być może i bogaty ma. Być może należałoby się zastanowić, czy nie powinien dawać więcej. Tylko z głową. Pomyśleć, żeby nie wrzucić do jednego wora wszystkich małych, który domiar zmiecie z rynku.
Tymczasem, takie a nie inne postawienie sprawy przez rząd, każe poważnie się zastanowić, jakie są jego prawdziwe intencje. Czy nie idzie czasem o to, żeby w polsko-orlenowskich kioskach sprzedawana była tylko polsko-orlenowska prasa, a w radiu leciał jeden, właściwy przekaz przy akompaniamencie Jana Pietrzaka i Contra Mundum. O tempora, o mores!