16 listopada 2024
trybunna-logo

Nie cierpię Muzeum Powstania

Naprawdę. Szczerze go nie cierpię. Tej atmosfery przeładowania multimediami, efektami specjalnymi. W przypadku muzeum POLIN konwencję tę kupuję jak najbardziej. Ale nie w przypadku, kiedy obiekt ma opowiadać historię rzezi miasta i dzieciaków rzucających się z butelkami przeciwko czołgom.

 

Muzeum Powstania Warszawskiego uznawane jest za projekt życia Lecha Kaczyńskiego, który cierpiał na fetysz 1 sierpnia. Drążył, drążył, aż wydrążył: postawili nowoczesny przybytek przepełniony fikuśnymi technikaliami. Tu tablet, tam grające, tu przybijasz stempelek, tam zakładasz słuchawki. Tu idziesz prowizorycznym kanałkiem z przyćmionym oświetleniem i wodą ciurkającą z taśmy. Wchodzisz do śmierdzącego lekami namiotu, gdzie markuje się prowizoryczny szpital. Potem jak gdyby nigdy nic oglądasz broń wystawioną w gablotkach. Zwiedzasz typowy pokój warszawskiego konspiratora. Odbijasz sobie ulotki na podziemnym powielaczu. Zrywasz kolejne kartki z kalendarza. Jak pokemony.

 

Kostium Indianina

Nie widzisz jednak krwi, która spływała ulicami. W muzealnych pseudokanałach nie śmierdzi. Nie przebiegają przez nie szczury wielkości psa. W lazarecie nie słychać jęków śmiertelnie poparzonych, z umierających dzieci nie wylewają się wnętrzności. Nie czujesz głodu. Owszem, w muzeum jest taki kącik, gdzie, jeśli dobrze poszukasz, znajdziesz magiczne pudełeczko z lornetką. W środku przewijają się slajdy ze zdjęciami. Między innymi ze zdjęciami umierających na ulicach, dzieci-szkieletów, wycieńczonych staruszek, ukrywających się rodzin z przerażeniem w oczach.
Powstanie przeżywane w warszawskim muzeum jest jak kostium Indianina. Przymierzasz go, sprawdzasz, czy dobrze leży, być może przez chwile czujesz ekscytację. Czujesz, że ci ludzie zrobili coś wielkiego. Ale nie czujesz tego, co powinieneś czuć przede wszystkim: strachu.
Bo oczywiście, ich determinacja była autentyczna. Rany przez nich odniesione nie były udawane. Rozpacz człowieka, któremu w życiu pozostał w zasadzie tylko jeden wybór: w jaki sposób umrze – zasługuje na pochylenie głowy. To właśnie ta sytuacja, o której pisał Herling-Grudziński pod koniec „Innego świata” – „Człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach. Uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby sądzenia go według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich”. To odnosi się nie tylko do obozowej moralności, ale do czasu próby w ogóle. Późniejsze oceny motywacji powstańców czynione były z miękkiego fotela w bezpiecznej rzeczywistości. Jedni chcieli umierać z bronią, inni nie chcieli umierać wcale, porwał ich zryw miasta. Zginęło ponad dwa tysiące ludzi – większość to cywile.
Warszawiacy nie mówią tego głośno, ale wielu z nich w duszy nie chce, żeby tego dnia śpiewano piosenki, organizowano recitale, przypominano morowe panny. Mają już dość szlachetnych intencji, które z nadgorliwości przemieniły się w festiwal infantylizacji. „Miasto 44 „jak Matrix? A ci, którzy wcale walczyć nie chcieli – na co ich przemieli maszynka do robienia popkultury? To zresztą głupie pytanie. Skoro nawet „Wyklęci” wieszający ciężarne kobiety i rozrywający dzieciom brzuchy stali się bohaterami nowych westernów, to dlaczego nie skomercjalizować rzezi tego zrozpaczonego miasta?

 

Symulator umierania

W 2011 Zygmunt Miłoszewski powiedział „Krytyce Politycznej”: „Zamiast Muzeum Powstania Warszawskiego powinien powstać Symulator Umierania za Ojczyznę. Dzieci trafiałyby do takiej specjalnej kapsuły i tam by się mogły dowiedzieć, co to znaczy umrzeć samemu, w zimnie, mając za jedyne towarzystwo swoją oderwaną nogę”.
Ale wiadomo, nikt swojego dziecka do takiej kapsuły nie wsadzi. Zresztą pławienie się w turpizmie wcale nie jest konieczne. Wystarczy pomyśleć. Zamiast na drukowanie supertajnych ulotek lub koncert wokalistek poprzebieranych w stroje z lat 30., zabrać dziecko na spacer i pokazać zdjęcia z czasów, jak to miasto wyglądało po wojnie. Wytłumaczyć, dlaczego to nie powinno się nigdy wydarzyć. Opowiedzieć o strachu, zapewnić: „Nigdy nie chciałbym, żebyś musiał oddać swoje życie za ojczyznę”.
To jak z rzeźniami. Nie musimy zabierać tam dzieci, aby przekazać im smutną prawdę o kotlecie schabowym, który nie jest osobnym bytem, lecz wynikiem pewnego procesu.
Pamiętamy jednak słowa znanego katolickiego publicysty Tomasza Terlikowskiego. 1 sierpnia 2011, kiedy Miłoszewski zżymał się nad symulatorem umierania, on wyskoczył z opowieścią o tym, jak wspaniale jest wychować własne dziecko na powstańca. Takiego, który stoi na murach Starówki w za dużym chełmie na swojej dziecięcej głowie. Nigdy, przenigdy nie chciałabym, aby bliskie mi osoby szły z bronią na śmierć. Nie chcę, żeby moje dzieci uczyły się drukować ulotki na powielaczach i razem z wycieczką szkolną szły do udawanych kanałów, bawiąc się, że jeden jest „Zośką” a drugi „Alkiem”. Żeby myślały, że umierać za Polskę jest „fajnie”. Żeby jako nastolatki przeżywały wyreżyserowany katharsis przy piosenkach Lao Che (bez urazy, muzycznie to kawał świetnej roboty). Niech lepiej płacą podatki i nie śmiecą, czasem niech podniosą tyłki z siedzenia, kiedy do autobusu wsiada kobieta w ciąży.

 

Patriotyczne gacie

Przemysł gadżetów, który wykwitł wokół powstania to jeszcze inna bajka. Kilka lat temu w obiegu pojawiły się koszulki z nadrukowanymi ranami po kuli, opaski na ramię, naklejki na samochody, nawet patriotyczna pościel, w odmętach której można spłodzić prawdziwego Polaka.
„Głupota” – powiecie. – „brak szacunku” – powiecie. A jak ocenić lniane torby sprzedawane w sklepiku przy Muzeum Powstania Warszawskiego? W 2016 roku komandosi z Lubińca wespół z placówką urządzili kampanię przeciwko nadużywaniu symbolu powstańczej kotwicy. De facto kampanię przeciwko sobie samym.
Bohater jednego z filmów, pokazując torbę z powstańczym nadrukiem zapewniał, że nie należy chodzić z nią do sklepu ani do baru. Pytam więc, przy szczerym przekonaniu, że nie zwariowałam: po co ktoś produkuje i sprzedaje mi torbę na zakupy, a potem tłumaczy, że nie powinnam nosić w niej chleba i masła, bo to profanacja? Odpowiedź jest naturalnie prosta i jasna: bo najpierw przy produkcji musiała zarobić firma pana Henryka, a później, przy kręceniu filmików, firma pana Józefa. Szkoda, że nikt nie dostrzega absurdu sytuacji, bo najpierw wciska się ludziom przedmioty codziennego użytku, a potem zabrania użytkowania zgodnie z przeznaczeniem. To powstańcza komercha jest w końcu ok, czy nie ok? Jeśli nie, to zamknijcie całe to muzeum w diabły. Pawiak w zupełności wystarczy, żeby zrozumieć, do czego prowadzi nacjonalizm.
Mój znajomy, kawał mądrego chłopa, napisał na Facebooku, że gdyby był duchem poległego powstańca, chciałby, żeby uczczono jego zasługi śpiewając i bawiąc się. Ale za chwilę zrobił dopisek: gdybym był cywilem, który zginął w powstaniu, pewnie jednak nie chciałbym, żeby śpiewali.
Tymczasem jeden z czytelników „Trybuny” dzwonił do redakcji, aby podzielić się oburzeniem na widok oficjalnego plakatu, którym miasto uczciło 1 sierpnia: widać na nim uśmiechniętą postać na tle ruin. Drogi Czytelniku, ciesz się, że nie wystylizowali go na Dziki Zachód.

Poprzedni

Najważniejsze wybory

Następny

Powstanie w Warszawie

Zostaw komentarz