Oczywiście nie pamiętam jak nazywał się listonosz, którego spotkałem jako pierwszego w swoim życiu. Zaś ten, którego dobrze zapamiętałem z dzieciństwa na pewno nie był pierwszym.
Panowie w uniformach budzili respekt jak u każdego dziecka. Prym wiedli niewątpliwie strażak, kominiarz, ale także elektryk, który co prawda nie miał specjalnego stroju, miał za to raki – nakładane na buty metalowe półobręcze wyposażone w ostre kolce. Dzięki nim, z pomocą specjalnego jeszcze pasa, mógł wdrapywać się na sam wierzchołek drewnianego słupa elektrycznego, aż tam gdzie były umieszczone porcelanowe izolatory, do których mocowano druty wysokiego napięcia. Tak mi imponowała jego praca, że pytany kim chciałbym zostać gdy dorosnę, najczęściej odpowiadałem, iż właśnie takim panem, który wspina się po słupach elektrycznych.
Później nieco zaimponował mi listonosz. Niekoniecznie chciałem nim być w przyszłości, ale w jakimś sensie podziwiałem jego pracę, widząc że jest szanowany przez tych, którym przynosi emeryturę, wszelkiego rodzaju przesyłki pocztowe, dobre i smutne wiadomości, którymi odbiorcy często dzielili się z listonoszem. Ten, który niemal codziennie odwiedzał nasz dom przynosił emeryturę dziadka Witolda i prenumerowaną przez niego prasę; pamiętam nieistniejące już w większości tytuły – Poznaj Świat, Poznaj Swój Kraj, Widnokręgi, Problemy, Świat, Przekrój… Przynosił także sporo listów z kolorowymi znaczkami, w tym od rozrzuconej (w konsekwencji II wojny) po świecie rodziny: Eugenii Korfantowej z USA, Neli Tomaszewskiej z Australii oraz Ireny i Tadeusza Sągajłłów z Londynu. Ci ostatni przysyłali także na każde święta paczuszkę z trudno wówczas w Polsce osiągalnymi delicjami: figi, daktyle, oliwa, czekolada, kawa… Zaś w okolicy Barbórki dziadek otrzymywał życzenia, w których tytułowany był „Szanownym Panem Prezesem” i „Nestorem polskiego górnictwa”.
Ten sam listonosz przyniósł mi przesyłkę z Polskiego Radia, nagrodę w konkursie historycznym dla dzieci. Po 60 latach pamiętam, iż zagadki w tej audycji zadawał Kazimierz Wichniarz, a otrzymana książka to „Szwedzi w Warszawie” Walerego Przyborowskiego.
Nasz pan listonosz bywał zapraszany na herbatę, a w dniu w którym przynosił emeryturę dziadka otrzymywał kilkuzłotową końcówkę z kwoty przekazu. Między listonoszem a moją rodziną wytworzył się rodzaj intymnej relacji, zbudowane zostało zaufanie; on wiedział w równym stopniu co adresaci, od kogo i jak często przychodzą listy, przekazy i innego rodzaju przesyłki. Odbiorcy zaś byli ufni, że listonosz wiedzę tę zatrzymuje dla siebie, bo przecież jeśli kogoś to interesowało, to wiedzę tę mógł posiąść i zapewne posiadał wcześniej. Listonosz był więc i jest nadal dla mnie osobą godną zaufania, godną wejścia w krąg osób bliskich, choć przecież obcych. Z listonoszem, bardziej niż na przykład ze sprzedawczynią w sklepie, czy pracownikami urzędów, wymieniamy się mniej lub bardziej okazjonalnymi wypowiedziami, czy uwagami nie tylko o pogodzie. Wtedy, przed sześćdziesięciu laty, było to więcej – rozmowy o zdrowiu, o rodzinie, choć bardziej listonosza niż naszej. O naszej wiedział on zapewne więcej z kopert, które przynosił, widząc kto do kogo pisał listy. Więcej wiedzy dostarczać mogły kartki pocztowe, z rosyjska zwane otkrytkami. Na kartkach tych, dziś już znacznie rzadziej używanych, treść korespondencji była dostępna dla każdego. Nie twierdzę, że nasz listonosz czytał treść tych kartek, ale nawet mimochodem jakaś część korespondencji, z założenie nie tajonej przecież przez nadawcę, w końcu świadomie wybrał tę formę, mogła być listonoszowi znana.
Tak czy siak, był listonosz kimś w rodzaju niemal domownika, osoby bliskiej, zaufanej, dopuszczanej do pewnych rodzinnych tajemnic, jak choćby wysokość emerytury dziadka, czy częstotliwość otrzymywanych listów zza żelaznej, jeszcze wtedy, kurtyny. A wówczas, sześćdziesiąt lat temu miało to pewne znaczenie. Taki stosunek do listonosza, utrwalony w dzieciństwie, pozostał mi do dziś. Nie chciałbym go zmieniać.
Gdy piszę ten felieton, nie wiem jeszcze w jakiej rzeczywistości znajdę się 10 maja. To niebywałe, że na mniej niż tydzień przed datą wyborów społeczeństwo nie wie nic o tym czy w ogóle i w jakiej konwencji odbędą się wybory. To znaczące, że informację o ewentualnej dymisji rezydenta Pałacu Prezydenckiego, niezależnie od tego czy prawdziwej czy nie, dementuje wicepremier. Pisałem poprzednio, że w praktyce politycznej PiS łamane są nie tylko zasady trójpodziału władzy, ale też zacierane kompetencje pomiędzy poszczególnymi ośrodkami władzy. Wicepremier wystąpił bowiem jako rzecznik prezydenta, lub nawet rzecznik prezesa. No ale skoro zastępuje już Państwową Komisję Wyborczą… I teraz ten właśnie wicepremier ma zadanie zmusić zaprzyjaźnionego pana listonosza by kontrolował on mój stosunek do obowiązków obywatelskich. By wymusił na mnie oczekiwane przez władzę zachowanie wobec naruszanego i manipulowanego prawa wyborczego.
Bądźmy jednak życzliwi dla listonoszy, bo jak wieść niesie, oni akurat nie palą się do pomysłu wykorzystania ich jako pośrednika pomiędzy głosującym a… No właśnie, a kim? Bo do tej pory, głosując zawsze od kiedy nabyłem do tego prawo, wiedziałem do kogo trafi mój głos, kto weźmie do ręki wypełnioną przeze mnie kartę do głosowania. Teraz nie wiem, a podejrzenia są jak najgorsze. Dopóki się ich nie pozbędę, branie udziału w tak przygotowanych wyborach budzi moją głęboką odrazę.