Tego się obawiałem, uprzedzałem, że tak może się stać.
Teraz wiemy już oficjalnie – Komisja Europejska proponuje by z unijnego budżetu na politykę spójności w latach 2021-2027 Polska otrzymała 64,4 mld euro. Na mocy dotychczasowego budżetu trafia do nas 83,9 mld euro.
Mimo, że Polska pozostałaby największym w całej Unii beneficjentem funduszy spójności, to jednak byłoby to o 23 proc. mniej niż w budżecie, który powoli dobiega swego kresu. A przecież nie wiemy jeszcze, co z funduszami rolnymi, gdyż i w tym obszarze zapowiedziano cięcia. Mało tego – to wcale nie musi być koniec nieprzyjemnego zakręcania kurka z pieniędzmi dla Polski, bowiem przy wypłacie może być jeszcze zastosowane kryterium praworządności. W zasadzie ono jest już postanowione. Ma więc rację red. Anna Słojewska z „Rzeczpospolitej” (29.05.2018) pisząc, że „Taki wynik to porażka polskiego rządu już na starcie negocjacji budżetowych. Na razie to co prawda projekt, ale w toku rozmów w gronie państw członkowskich będzie raczej tendencja do zmniejszania wydatków niż ich zwiększania”.
Jestem podobnego zdania – pokazano nam, co to znaczy nie być solidarnym, nie być rzeczywistym członkiem wspólnoty, tylko udawać, że się nim jest.
Z niejakim zdumieniem obserwuję teraz nerwową – jak się zdaje – reakcję rządu i premiera na wiadomości z Brukseli. Władze polskie wydają się być zaskoczone propozycją mniejszego budżetu. Nie bardzo rozumiem dlaczego? Inicjatywa nowego budżetu wyszła przecież z Komisji Europejskiej, w której zasiada polska pani komisarz, przewodniczącym Rady Europejskiej jest Polak, mamy też całą rzeszę urzędników pracujących w Brukseli, w polskim przedstawicielstwie przy UE. Poza tym nowym budżetem Unii ze szczegółami zajmowała się krajowa publicystyka. Żeby daleko nie szukać, ja sam mówiłem o tym publicznie, często i tak głośno, jak tylko mogłem. Także ostrzegałem, że nasze europejskie osamotnienie pociągnie za sobą bardzo złe konsekwencje. Od półtora roku jesteśmy bowiem postrzegani w Unii jako kraj wątpliwie praworządny i partner wątpliwie lojalny. Tymczasem każdy polski rząd, który poważnie pragnie dobrobytu dla kraju, jego bezpieczeństwa i jasnej perspektywy stabilnego rozwoju, musi robić wszystko, by być w głównym nurcie wspólnoty. Każda odpowiedzialna ekipa rządząca, niezależnie spod jakiego politycznego znaku się wywodzi, musi przyjąć do wiadomości, że kraj takiej wielkości jak nasz, tak specyficznie położony i dysponujący ograniczonymi możliwościami własnymi, a pragnący być w cywilizacyjnej czołówce, nie ma rozsądnej alternatywy dla członkostwa w Unii Europejskiej. Mam nadzieję, że i ekipa Prawa i Sprawiedliwości w końcu też to zrozumie.
Na wtorkowym posiedzeniu Prezydium Parlamentu Europejskiego przewodniczący PE Antonio Tajani zapowiedział, że lipcu na forum parlamentu, w ramach cyklu „Debaty o Unii”, wystąpi Mateusz Morawiecki. To jest wielogodzinna debata, w której występują szefowie rządów państw członkowskich i dyskutują z parlamentem o problemach Unii. Jak się wydaje będzie to ostatnia szansa dla rządu polskiego – przed końcową debatą na temat budżetu – na odzyskanie zaufania wspólnoty i powrotu do grona pełnowartościowych krajów Unii Europejskiej. Od postawy premiera będzie zależeć bardzo dużo – także i to, czy poza reputacją będziemy również dalej tracić pieniądze… A może przeciwnie – może uda się coś odzyskać?
Pierwsza reakcja premiera nie skłania jednak do optymizmu: – Na pewno się na to nie zgodzimy, powiedział usłyszawszy propozycję cięć w funduszu spójności. I dodał, że znajdą się kraje, które nas w tym poprą…
Takiej pewności otóż nie ma. Nie jesteśmy jedynym członkiem UE, któremu planuje się zmniejszyć unijne dopłaty i ich pierwsze reakcje wcale alarmistyczne nie są.
– Nie mamy z tym żadnego problemu. Propozycja dotyczy wszystkich funduszy, dotyka więc w równy sposób wszystkich państw członkowskich i nie jest dyskryminująca – powiedział Peter Javorcik, ambasador Słowacji przy UE. Nawet węgierski minister ds. europejskich Szabolcs Takács gotów jest o tym dyskutować. – Nie musimy się tego obawiać – oświadczył”. („Rz.” 29.05.2018) Takich krajów jest więcej, wśród nich np. Niemcy, które w stosunku do bieżącego budżetu tracą 21 proc.
Jeśli na dodatek pamiętać, co pan premier mówił o Unii dosłownie w ostatnich dniach, to – powiedzmy sobie szczerze – wygląda to źle. Nie można na przykład wmawiać obywatelom, że my do Unii dopłacamy, bo to jest pogląd fałszywy. Jest dokładnie odwrotnie. Także w tej zbliżającej się perspektywie finansowej – na lata 2021-2027, nawet, jeśli będziemy wpłacali większą składkę, to per saldo i tak dostaniemy o wiele więcej pieniędzy niż wydamy. Zacietrzewienie więc nie jest dobrym doradcą – ćmi umysł i oddala go od faktów. Dotyczy to także moich kolegów, europosłów PO, którzy mają dziś skłonność przypominać, jak siedem lat temu oni walczyli o budżet dla Polski i ile wtedy wywalczyli. Uważam, że sprawa jest do poważnej rozmowy w Brukseli, do poważnej rozmowy w kraju i w żadnym razie nie powinna być pretekstem do populistycznych przepychanek. Siedem lat temu inna była Polska, inna Unia Europejska, sytuacja ekonomiczna też była inna, a na dodatek nikt wtedy nie myślał o Brexicie. Nawet takie słowo nie było znane.
Martwi mnie jeszcze coś. Unia się zmienia i odnoszę wrażenie, że dzieje się to jakby obok nas, że z każdym dniem odstajemy trochę bardziej. Skoro bowiem jesteśmy przy pieniądzach i przy tym, ile się spodziewamy dostać, to trzeba powiedzieć, że moglibyśmy dostać więcej. W Unii powstają bowiem coraz to nowe projekty finansowe, tylko, że my jakby z góry się na nie zamykamy.
W polityce spójności pojawia się np. nowy fundusz (25 mld. euro) na inwestycje i stabilizację, który ma być przeznaczony na reformy zapobiegające kryzysom i miał być otwarty dla wszystkich. Okazuje się, że będzie służył tylko państwom strefy euro lub systemu ERM2, czyli dla Polski będzie niedostępny.
Era dawania pieniędzy, jak to się mówi „do ręki”, wedle najprostszych kryteriów „bogactwo-ubóstwo”, kończy się! Zaczyna się zaś era inwestowania w konkretne programy, które mają budować dobrobyt i potęgę Unii jako wspólnego organizmu. Tendencja jest taka, by skoncentrować większość pieniędzy na obszarach priorytetowych, czyli na innowacjach, małych firmach, cyfryzacji, inteligentnej transformacji gospodarczej i na ekologicznej, „zielonej” Europie.
Inny obszar europejskich priorytetów, także wsparty nowym funduszem w wysokości 30 mld. euro, to wspólny przemysł obronny. Też nas tu nie ma. A właśnie w takich ogólnounijnych zadaniach tkwią nowe źródła finansowania europejskiego rozwoju. Na naszych oczach powstają nowe strategie rozwojowe, nowe możliwości, tylko trzeba się w to włączyć. Tymczasem my nie jesteśmy włączeni do żadnego z tych programów, liczymy wyłącznie na darmowe pieniądze. Filozofia „dajcie, i nie wtrącajcie się, co my z tym zrobimy”, prowadzi nas wyłącznie na margines, prosto ku statusowi, który symbolizuje wyciągnięta ręka. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale wedle mojego rozeznania i znajomości „europejskiej kuchni”, w unijnym sercu zapanował pogląd, że jeśli Polska tak bardzo chce być suwerenna, to trudno… ale na swój własny rachunek.
Europejski Fundusz Spójności, to są nasze wielkie projekty, szeroko zakrojone plany postępu cywilizacyjnego, rozwój infrastruktury. Centralne lotnisko, Via Carpatia, szybka kolej, autostrady, wodociągi, drogi lokalne, hale sportowe? Możecie je sobie budować, ale za własne pieniądze. Skurczy się front robót? Trudno, skurczy się także front pracy – nie będzie przecież potrzeba tylu firm budujących te wodociągi, ulice, drogi, tramwaje, lotniska… No chyba, że macie tyle pieniędzy, że się nie skurczy… Mamy? Niestety – zapłacimy za tę politykę wszyscy.